1903: berliński reportaż z Golęczewa w budowie

Rozmowy z bufetową w Rokietnicy, z listonoszem gdzieś koło Bytkowa, z chłopami w Sobocie – to wstęp do zakrapianej wizyty w golęczewskiej gospodzie w 1903 roku – kiedy wzorcowa niemiecka wieś była w budowie. Artykuł w „Berliner Tageblatt und Handels-Zeitung” przenosi nas w czasy germanizacji Poznańskiego. To żywa relacja, z perspektywy uważnego dziennikarza, niepozbawiona stereotypów narodowościowych – i zarazem pełna humoru.

Tłumaczenie własne z wydatną pomocą Google. Śródtytuły dodałem od siebie dla lepszej orientacji w tekście.

Wieś przyszłości w prowincji poznańskiej

Autor: Oskar Elsner

Rozważania o niemieckiej kolonizacji Poznańskiego

Komisja Osadnicza dla prowincji Prus Zachodnich i Poznania istnieje już od 17 lat. To instytucja o dużym rozmachu, która nabyła ponad 300 dóbr rycerskich, ponad 100 majątków chłopskich i udostępniła je do celów przesiedleńczych. Jak wiadomo, istnieją duże różnice zdań na temat korzyści i szkód, wynikających z pracy kolonizacyjnej na wschodzie Rzeszy Niemieckiej. Z jednej strony podkreśla się umacnianie się pierwiastka niemieckiego w stosunku do Polaków, co wynika z przyciągania i osiedlania się chłopów niemieckich na pierwotnie polskiej ziemi. Z drugiej zaś twierdzi się, że kolonizacja ta jedynie wzmocniła podupadających polskich właścicieli ziemskich, którzy sprzedając swoje dobra spłacają swoje długi, oraz przenoszą się ze wsi do większych miast, wzmacniając tam polską populację.

Oba zdania są do pewnego stopnia poprawne. Nie ulega wątpliwości na przykład, że w stolicy prowincji – Poznaniu – nastąpił w ostatnich latach znaczny wzrost ludności polskojęzycznej. Dawni właściciele ziemscy są teraz właścicielami kamienic lub przedsiębiorcami handlowymi i osiedlają się w Poznaniu. Tymczasem Niemiec, o ile nie zatrzymają go okoliczności osobiste lub służbowe, maksymalnie skraca swój pobyt. Dodatki z tytułu zamieszkiwania w niemieckich prowincjach wschodnich, przyznawane różnym kategoriom urzędników państwowych, powinny zostać utrzymane. Ale nie zajmujmy się tym tutaj. Tyle mówi się o kolonizacji i jej skutkach; ale jak ona przebiega w praktyce, jest na ogół mało znane lub nieznane. Nawet wykształceni ludzie w Poznaniu, siedzibie Komisji Osadniczej, mówili mi, że prawie nic nie wiedzą o tej sprawie, która jest bardzo ważna dla prowincji poznańskiej. To mi dało powód do odwiedzenia niektórych nowych kolonii.

Istnieją dwa sposoby tworzenia tych osad. Jeżeli tereny przejęte przez Komisję Osadniczą znajdują się w istniejącej wsi lub jej pobliżu, to są one stopniowo przekształcane w małe gospodarstwa, a następnie łączone ze wsią w wspólnotę. Z kolei, jeśli jest to zakupiony majątek, do którego należy tylko kilka tak zwanych czworaków (z mieszkaniami robotników rolnych), to z reguły powstaje zupełnie nowa wieś. Jest ona budowana albo przez samą Komisję Osadniczą, albo przez zwerbowanych już kolonistów, zgodnie z planami i pod nadzorem Komisji.

Do tej drugiej kategorii należy powstająca od dwóch lat kolonia Golenczewo w powiecie Poznań-Zachód, około 16 kilometrów od Poznania. Ten przypadek jest szczególnie interesujący, ponieważ tutaj po raz pierwszy – przynajmniej tak mi powiedziano – konsekwentnie realizowany jest pewien określony styl budowania wsi.

Bufetowa z Rokietnicy

Pewnego wiosennego dnia tego roku podjąłem podróż, która najpierw doprowadziła do stacji kolejowej w Rokietnicy: małego dworca, nieco oddalonego od miejscowości. W niewielkiej poczekalni było przerażająco cicho, były tylko dwie osoby, pani w bufecie i ja. Po bardzo skromnym śniadaniu zapytałem ją o drogę i szybko otrzymałem odpowiedź:

– Kawałek za dworcem przez tory, potem drogą przez pola prosto przed siebie.
– Czy Golenczewo jest daleko stąd?
– Będzie Pan potrzebował trzy kwadranse.
– Jak? Powozem?
– Na piechotę, tu nie ma powozów.
– Ale ktoś na miejscu musi mieć jakiś wóz…
– Ewentualnie młynarz, ale ten jeździ tylko kiedy ma na to ochotę.

Dworzec w Rokietnicy w pierwszych latach XX wieku – dokładnie takim musiał go widzieć Oskar Elsner. Źródło: fotopolska.eu

Nie chciałem ryzykować, zwłaszcza że młyn był na uboczu. A więc do przodu – tak zwaną wiejską drogą, która podczas deszczu jest błotnista, zaś bardzo zakurzona, gdy jest sucha pogoda. Było południe i od strony, w którą zmierzałem, wiał ostry wiatr. Przede mną rozciągał się pagórkowaty teren. Nie można powiedzieć, żeby to był nieładny krajobraz. Pofalowane wzgórza wznoszą się tu niekiedy na całkiem okazałe wyżyny, gdzieniegdzie zwieńczone zagrodami. Droga wznosi się i opada.

Gdzieś koło Bytkowa: listonosz

Z obniżenia terenu wyszedł wiejski listonosz, z torbą na ramieniu i kijem wędrownym w dłoni.

– Ja długo idzie się do Golenczewa, przyjacielu?
– Godzina uciążliwą drogą. Dobrze Pan zrobi, jeśli będzie się Pan trzymać słupów telegraficznych.
– Pozwoli Pan…
– Mam na myśli kierunek słupów telegraficznych. Prowadzą najkrótszą drogą.
– Dzięki, przyjacielu, a oto cygaro.

Listonosz wkrótce zniknął z pola widzenia. Byłem sam na rozległej przestrzeni. Ale wtem – cóż to tam u góry? Na wzgórzu rozciągała się duża wieś – murowane domy, a nie lepianki, które zwykle spotyka się w tradycyjnych polskich wsiach. Od strony wsi schodził robotnik, z daleka widać że Polak.

Wizyta w Sobocie

– Czy to Golenczewo? – zapytałem go, gdy był blisko i otrzymałem odpowiedź: – O nie, Panie, to Sobotta; Golenczewo jeszcze dość daleko.
– Przecież to miała być tylko godzina od Rokietnicy, a minęły już trzy kwadranse…
– To połowa drogi. Wyszedłem stamtąd o dwunastej. Kolonia tam… domy budują…
– Dobry człowieku, za informację chciałbym cię wynagrodzić wódką, ale tu nie ma karczmy.
– O Panie – zawołał z błyszczącymi oczami – jeśli gdzieś będzie karczma, wypiję za Twe zdrowie Panie!

Mężczyzna dostał nagrodę – pieniądz o wartości butelki kukurydzianego sznapsa; za to można załatwić prawie wszystko z Polakami z niższych klas. Ci z wyższych preferują koniak i węgierskie wino.

Główna ulica Sobotty jest szeroka i stroma. Przed szynkiem zatrzymała się chłopska furmanka bez schodków i drzwiczek. Do dyszla zaprzężone były dwa niespokojne młode konie. Właściciel położył przed nimi wiązkę siana. To wskazywało dłuższy przystanek. Kobiety i dzieci wychodziły z domów i z ciekawością spoglądały na znajomego, który chętnie odpowiadał na wszelkie pytania, zawsze po niemiecku.

Wozem do Golęczewa

Za dużym majątkiem droga skręca w lewo. Przed nami kolejna piaszczysta kotlina, a po jej drugiej stronie, na świetlistym wzniesieniu, jest nasz cel: szeroko rozpościera się wzorcowa niemiecka wieś Golenczewo. Okna domów, zbudowanych w staroniemieckim stylu, lśniły w wiosennym słońcu, mieniły się białe ściany, czerwona dachówka i szare łupkowe dachy. Tu i ówdzie widać było kolorową stolarkę, w większości pomalowaną na soczystą zieleń. Nad wszystkimi zabudowaniami górował budynek domu gminnego. Pod kopułą wieży znajduje się sala posiedzeń przedstawicieli gminy, sąsiadując ze szkołą. Sala będzie później wykorzystywana również jako przestrzeń do nabożeństw.

„Szeroko rozpościera się wzorcowa niemiecka wieś Golenczewo. Okna domów, zbudowanych w staroniemieckim stylu, lśniły w wiosennym słońcu, mieniły się białe ściany, czerwona dachówka i szare łupkowe dachy”

W połowie prowadzącej w górę kiepskiej drogi usłyszałem za sobą odgłos pędzącego wozu. Był to pojazd, który widziałem przed karczmą w Sobocie.

– Zatrzymaj się, Panie – zawołał właściciel, energicznie machając batem – zapraszam na wóz. Gdybym wiedział, że Pan tu zmierza, zabrałbym Pana już w Sobocie.

Polska gościnność jest dobrze znana; ujawnia się również na wiejskiej drodze, nie dbając o narodowość. Wkrótce rozmawialiśmy o kwestii osadniczej. Mój furman ma w sąsiedztwie gospodarstwo i udowadnia, że w kwestii kolonizacji jest dobrze zorientowany. Porusza też kwestię, czy żywioł polski jest wzmacniany przez kolonizację i zauważa:

– Oczywiście, gdy rząd kupuje polskie majątki, ich właściciele dostają dużo twardej gotówki. Ale rząd kupuje majątki również od niemieckich właścicieli i ci też dostają pieniądze. Prawdopodobnie więc wychodzi po równo. Ja też chciałbym kupić osadnicze gospodarstwo, ale prawo na to nie pozwala. Jestem tylko Polakiem, chociaż przecież – dobrym pruskim poddanym. Widzę, jak powstaje Golenczewo. Będzie tu 40 domów, 20 już jest wykończonych, wszystkie bardzo ładne, ale wydaje mi się, że trochę marnie zbudowane. Wieś nadal jest niezamieszkana, bo nie została jeszcze wymierzona, ale kilka dni temu otworzyła się tam gospoda dla murarzy i stolarzy. Jeszcze tam nie byłem.
– Możemy zatem odwiedzić tę gospodę.

W Gospodzie pod Złotą Gwiazdą

Wóz wspiął się na wzgórze i wkrótce zatrzymał się przed nowiutkim staroniemieckim zajazdem. Budynek znajduje się na rynku, naprzeciw domu gminnego. Pomiędzy nimi – co jest rzadkością na wsiach – wznosi się fontanna z dużą sadzawką. Na murowanej werandzie przywitał nas karczmarz. Po sposobie mówienia od razu poznałem, że pochodzi z południowych Niemiec.

Przebył więc długą drogę, aby stworzyć dla siebie nowy dom. Na razie mieszka tu sam, rodzina ma przyjechać później. Zapraszam jego i mojego kierowcę na wódkę – jak to miejscowy zwyczaj karze. Właściciel ma obawy. W południowych Niemczech nie pije się alkoholi wysokoprocentowych, najpierw musiałby się więc do tego przyzwyczaić – ale przy dobrej woli jakoś ujdzie. Woźnica zgłosił inny problem. Był Wielki Post – arcybiskup zabronił spożywania napojów wyskokowych. Za to kieliszek wina był dozwolony – tyle że popijając go… dosłownie pił oczami w dziwny sposób. I skończył z większą szklanką sznapsa niż reszta z nas.

Gospoda pod Złotą Gwiazdą

Wiejska ulica była zupełnie pusta. Tylko kilku robotników, pracujących na jednej budowie. Wzdłuż ulicy, w jednej linii, stały jak zaczarowane – piękne zagrody, z podwórkami otoczonymi przez murki. Na którymś podwórku przy ścianie stodoły zauważyliśmy żelazną rurę z kranem i dowiedzieliśmy się, że to wodociąg, który dociera do każdej zagrody.

Woda czerpana we wsi z niewielkiej głębokości była przejrzysta i smaczna. Będzie ona wykorzystana również w gminnej pralni, która może służyć też jako łaźnia. Nowa gmina będzie miała również inne użyteczne urządzenia, a także dostęp do pobliskiej linii kolejowej.

Za nową wsią znajduje się stary dwór w Golenczewie z kilkoma czworakami, majątek dworski, który będzie osobno administrowany do czasu zakończenia budowy kolonii. Stamtąd przyszła pomoc w powrocie do domu. Człowiek z dworu jechał do Poznania i uprzejmie zabrał mnie ze sobą. Po 16 kilometrach ognistej jazdy wozem jestem z powrotem.

Berliner Tageblatt und Handels-Zeitung, Morgen-Ausgabe 15.07.1903. Źródło zdjęć artykułu i winiety: http://www.deutsche-digitale-bibliothek.de, ze zbiorów Staatsbibliothek zu Berlin.