Henryka Wygachiewicz-Rewers: Wspomnienia cz. 1 – relacje z niemieckimi sąsiadami

W kwietniowy dzień 2003 roku ze śp. Henryką Rewers rozmawiał Damian Weymann, pytając o wspomnienia z przedwojennego Golęczewa i wysiedlenie podczas II wojny. Po ponad 20 latach, na podstawie nagrania z tego wywiadu, zredagowałem wybrane fragmenty o życiu w Golęczewie. To prawdziwy skarb – bezpośrednia relacja świadka tamtych odległych już czasów. Opowiada Henryka Wygachiewicz-Rewers (1923 – 2022). Jej rodzice (Julian Wygachiewicz i Józefa z d. Roś) byli jednymi z pierwszych Polaków, którzy po I wojnie światowej kupili w Golęczewie dom od niemieckich osadników. Wygachiewiczowie nabyli gospodarstwo na ul. Tysiąclecia 2a.

Wstęp

Tytułem wstępu do wspomnień zamieszczam notatkę pani Henryki, zachowaną w archiwum golęczewskiej szkoły.

Nestor naszego rodu, a mój ojciec, Julian Wygachiewicz, urodził się 14 lutego 1884 r. w Smoligowie w województwie lubelskim. Po szkole podstawowej ukończył gimnazjum, a ponieważ bardzo interesowały go rośliny, rodzice doradzili mu zawód ogrodnika, z czego skwapliwie skorzystał.

Trafił szczęśliwie na typ dobrego ogrodnika i polubili się wzajemnie. Ojciec wyjechał za jego poradą na praktykę do Czech, a stamtąd wrócił już dobrze przygotowany do zawodu. Jego opiekun skierował go do Brzezin koło Warszawy, na prośbę Aleksandra Świętochowskiego o przysłanie dobrego ogrodnika, w celu założenia ładnego parku i ogrodu. Tam poznał swoją przyszłą żonę – moją matkę – Józefę Roś, jedną z czterech  córek wspólnika majątku Brzeziny.

Przy podziale tegoż majątku, między czterech synów tegoż wspólnika, każdy z nich został zobowiązany do spłaty jednej siostry, gdyż było ich ośmioro. Tak więc, kiedy moją matkę spłacił jeden z jej braci, uzyskała wówczas środki, które mogła przeznaczyć na kupno gospodarstwa, gdzie mogłaby zamieszkać wraz z mężem.

Pod Warszawą nie było chętnych do sprzedaży ziemi, ponieważ był to czas kiedy pieniądze w szybkim tempie traciły na wartości. Wybór padł więc na Golęczewo, gdzie mieszkała już starsza siostra mojej matki – Agnieszka Janakowska.  

Józefa i Julian Wygachiewiczowie gospodarstwo kupili od węgierskiego Niemca Schneidera, który pożenił tu swoje dzieci, żona mu też tu zmarła, a on powrócił na Węgry. W skład gospodarstwa wchodziło ok. 13,18 hektarów ziemi i łąk, dom dwupokojowy z kuchnią i dużym piecem do pieczenia chleba – pozostałość po dawnych zabudowaniach –  stajnia, obora, stodoła duża i mała. Bardzo przydatna była znajdująca się tam studnia, zwłaszcza zimą, kiedy to w zwodociągowanej części wsi zamarzała woda (była to najbliższa studnia, chętnie odwiedzana – od świtu do nocy).

A teraz przechodzimy już do pierwszej części wspomnień, nagranych w 2003 roku…

Stosunki z niemieckimi sąsiadami: Schneider, Arwa, Walter

Po I wojnie większość Niemców opuściła Golęczewo. Myśmy kupili gospodarstwo od [Michała] Schneidera. On już był wtedy takim dziadkiem, jego dzieci wyjechały, a on był sam. I mieszkał z nami jeszcze prawie dwa lata! Kupiliśmy dom w 1919 roku, a w 1921 roku on jeszcze tu był [te daty mogą być nieprecyzyjne, bo w 1919 w dokumentach zanotowany jest jeszcze zgon trojaczków – czyżby córek Schneidera? więc zakup mógł np. nastąpić w 1920]. A to kartofle nam obrał, a to pozamiatał – zawsze to jakaś pomoc, bo pracy mieliśmy sporo. I chociaż moja mama nie mówiła po niemiecku, a on nie mówił po polsku, zawsze się jakoś dogadali.

Z innymi Niemcami też nie było źle – trochę zatargów, ale tak zawsze jest między sąsiadami.

Na przykład Arwowie [Heinrich zwany Arwą Grubym i jego żona Elisabeth – Dworcowa 40], tam gdzie teraz mieszkają Koziełowie, za naszym ogrodem i w stronę wodociągów. Oni mieli tam szparagi. On mówił trochę po polsku, wiadomo – z sąsiadami czy parobkami trzeba się rozmówić. Ale ona, Arwina jak na nią mówili, nie umiała po polsku. Za to jak się spotkały z moją mamą, to sama nie wiem jak się wyrozumiały. Pamiętam, że przyszła od nich kura z kurczakami. I mówi ta cała Arwowa, pokazuje że kura pryk i nie ma. Znaczy, że zeszła jej z gniazda. I tak się wyrozmawiały!

Z kolei od sąsiada Waltera [Tysiąclecia 4] chcieliśmy dom kupić dla mojej siostry Zdzisławy [-Sroka, wyszła za Edmunda Srokę]. Mama nawet już do swoich braci pojechała po pożyczkę, ale odradzali nam to – że Walter jest oszukaniec. Od wszystkich pieniądze pożyczał, i obiecywał że niby odda z gospodarstwa. Jeden to nawet się powiesił, bo dał Walterowi pieniądze z domu, a nic nie dostał. Wreszcie ktoś zaskarżył Waltera i była rozprawa. Na rozprawie okazało się, że i tak nie mógł sprzedać gospodarstwa, bo było zapisane na jego dziadka. Za jego długi sąd zasądził nam maneż. I ojciec chciał wziąć ten maneż, ale matka powiedziała – po co nam ten maneż, mamy swój, kraty będą się po podwórku poniewierały… Więc nie wzięliśmy. I całe szczęście, bo potem na początku wojny Niemcy zabrali niejednemu to i owo, młocarnię czy inną maszynę.

Z innymi Niemcami też nie było źle – trochę zatargów, ale tak zawsze jest między sąsiadami.

Cmentarz ewangelicki i pogrzeby

Polacy chodzili na niemieckie pogrzeby w Golęczewie, a Niemcy chodzili na pogrzeby Polaków [do Soboty]. Zawsze ubrani na czarno, w cylindrze i z wieńcem. Jak było lato, to wieniec był z kwiatami, a jak nie, to był gładki zielony.

Na niemieckie pogrzeby przyjeżdżał pastor, odprawiał nabożeństwo w domu. Zawsze była orkiestra – czterech, pięciu ich było, na większych i mniejszych trąbach grali, na takich fletach. Zaczynali w domu, całą drogę do cmentarza grali i potem jeszcze na cmentarzu. Bardzo ładne to było, myśmy jako dzieciaki chodzili oglądać. Potem jeszcze na cmentarzu pastor długo mówił. Na końcu zawsze zagrali „Nie płacz już dziecino” i wtedy już zasypywali trumnę.

Sam cmentarz przed wojną był bardzo zadbany. Było ze dwadzieścia grobów, prawie każdy miał pomnik. Każdy nowy za jakiś czas też miał pomnik. I krzyż był na cmentarzu. Kosili tam łąkę, a na wiosnę była masa fiołków. Jeszcze w latach 80. były te fiołki widoczne.

Franz Okruch, śrutownik i pieczenie chleba

Był tu taki jeden, Franz Okruch. Ni to Niemiec ni to Polak, chociaż raczej liczył się do Niemców. Jedyny katolik pochowany na cmentarzu w Golęczewie, zaraz po wojnie. Pracował przy śrutowniku u Sroków – maszyna mieściła się w budynku gospodarczym przy gospodzie. Obsługiwał ją Zygmunt Kostański. I śrutował zboże na paszę dla krów, dla świń. Mąki tu nie mielił – na mąkę dawaliśmy zboże na wymianę i ten właśnie Okruch woził je do Obornik, do młyna [Dahlmanna] nad Wełną. Miał taki duży wóz z nadstawkami, żeby się zmieściło więcej worków. W Obornikach Okruch wymieniał zboże na mąkę i w Golęczewie odbieraliśmy tę mąkę.

Franz Okruch (z prawej) oraz Zygmunt Kostański z córkami (arch. rodziny Kostańskich)

Chleb piekło się samemu, sporo tej mąki było trzeba. Myśmy piekli co sześć dni. Piekła każda gospodyni. Piekarnia też była – u Barnasiów. Na dole, w tym oknie co wychodzi na Sobotę. I sklep tam był, a piekarnia grzała wodę do łaźni [w starej remizie]. W łaźni były dwie duże wanny, w każdej chwili można było się w nich wykąpać. Do tej łazienki z Marynią Zamiarową chodziłyśmy, bo tam zawsze ktoś musiał być dorosły, żeby pożyczyć klucz i oddać.

Spór o salę szkolną

W latach 20. Niemcy mieli wciąż w budynku szkoły swoją salę do modlitw. Używana była tylko w niedzielę, czy nawet tylko raz w miesiącu. Niemcy kościół mieli przecież w Rokietnicy [ewangelicki, dziś katolicki].

W szkole była tylko jedna sala do zajęć – tam od strony Celinów, a potrzeby znacznie większe. Więc mój ojciec wmieszał się w tą sprawę – chodziło o to, żeby ograniczyć Niemcom dostęp do tej sali. Zamknął ją, zawiózł klucz do starostwa – i jednocześnie ubiegał się o nauczycielkę. I od września [1923 r.?] przyjechała [Gustawa] Janicka.

Były więc dwie nauczycielki, pięć oddziałów i dwie klasy – bo przecież najmłodsze dzieciaki trzeba uczyć osobno. Więc jednym zadawało się zadania, coś tam piszcie, żeby w tym czasie popracować z drugimi. A dawna sala modlitewna służyła też za taką klasę widowiskową, tam była taka scena na podwyższeniu, wchodziło się na nią po dwóch schodkach.

Dzieci polskie i niemieckie uczą się i modlą razem

Za [Gustawy – nauczycielki] Janickiej w szkole były dzieci i polskie i niemieckie. Wszyscyśmy się uczyli po polsku. Jak zaczynaliśmy lekcje pacierzem, to się wstawało, mówiło się pacierz, oni razem z nami się modlili, głowę spuszczali… w ten sposób. Nawet z nami do kościoła w Sobocie chodzili. Śmialiśmy się, że jak trzeba uklęknąć, to prędzej klękają jak my. Bo do swojego kościoła w Rokietnicy jechali właściwie tylko w Wielki Piątek, Karfreitag tak zwany. Pastor czasami przyjeżdżał do Golęczewa coś poświęcić.

Bawili się z nami – jak graliśmy na szkolnym podwórzu w dwa ognie, czy koło remizy w palanta. Raz w tygodniu, po południu, mieli lekcję niemieckiego. Jak ich nauczyciel jechał rowerem, to brali swoje zeszyty i ołówki i szli się uczyć. Jak się lekcja skończyła, to wracali i znów razem graliśmy we dwa ognie, czy bawiliśmy się w gonito.

Henryka Wygachiewicz(-Rewers) u komunii, ok. 1930 r. (arch. Leszek Rewers)

Dziękuję Leszkowi Rewersowi za zgodę na publikację wspomnień jego Matki, oraz Damianowi Weymannowi za udostępnienie nagrania.

Zobacz też

Henryka Wygachiewicz-Rewers: Wspomnienia cz. 3 – II wojna

Przed nami trzecia część wspomnień Henryki Rewers z Tysiąclecia 2a, nagranych w 2003 roku. Pani Henryka opowiada szczegółowo, jak przebiegało wysiedlenie rodziny Wygachiewiczów z Golęczewa. Wysiedlenie z Golęczewa Wysiedlenia zaczęły się jakoś latem 1941 roku. Pierwsi wysiedleni zostali Janakowski, Styczyński…

Wspomnienie: Henryka Wygachiewicz-Rewers

Niedawno zmarła Pani Henryka była najstarszą golęczewianką urodzoną w naszej wsi – w domu przy ul. Tysiąclecia 2a. Poniżej zamieszczam Jej wspomnienie, napisane przez syna – Leszka Rewersa, któremu dziękuję za zgodę na zamieszczenie tekstu. Artykuł ukazał się również w…