Co się dzieje pod Złotą Gwiazdą – wywiad z właścicielami golęczewskiej gospody

Od kilku lat w centralnym punkcie Golęczewa zachodzą widoczne zmiany. Wybudowany w 1902 roku neobarokowy budynek dawnego zajazdu, ważny element fischerowskiej wsi wzorcowej Golenhofen, dziś znów lśni nowością. O przebiegu renowacji i planach wykorzystania zabytku rozmawiam z Małgorzatą i Jakubem Kaźmierowskimi, właścicielami obiektu od 2016 roku.

Grzegorz Grupiński: Jesteśmy w pierwszej, całkowicie wyremontowanej części – w sali taneczno-widowiskowej, w której niedawno odbyła się pierwsza po kilkudziesięciu latach impreza. Ale zanim zapytam, co można u Was zorganizować, powiedzcie coś o sobie. Gosia, Kuba, skąd pochodzicie? Czym się zajmujecie na co dzień?

Jakub (JK): Oboje pochodzimy z poznańskich blokowisk, z Piątkowa. Uczyliśmy się w tym samym liceum, studiowaliśmy w Poznaniu. Ja jestem informatykiem, pracuję w zawodzie.

Małgorzata (MK): Niedawno, po 17 latach odeszłam z  pracy w korporacji i zawodowo zajęłam się tym czym lubię. Mam naturę społecznika. W Golęczewie przez pięć lat prowadziłam gromadę zuchowę “Mali Strażacy”. Obecnie pomagam w radzie sołeckiej.

Jak to się stało, że trafiliście do Golęczewa?

MK: Mieszkamy tu od 2008 roku. Kiedy kupowaliśmy działkę, nie wiedzieliśmy wiele o historii wsi. Po prostu nam się tu spodobało.

JK: Szczególnie ta aleja drzew na Dworcowej… I w ogóle, wieś nieco inna niż wszystkie dookoła. Stare domy, brak bloków. Względy praktyczne też miały znaczenie, jak dobra komunikacja.

W 2016 roku kupiliście gospodę. Co Was podkusiło?

MK: Czysty przypadek. Było to tak. Na portalu internetowym poszukiwałam starych pocztówek z Golęczewa. Raz nawet licytowaliśmy się z Tobą. Zastanawialiśmy się wtedy, komu potrzebne są pocztówki z Golęczewa (śmiech). Pewnego dnia wśród aukcji znalazłam ogłoszenie, że na sprzedaż jest  budynek gospody.  Więc pokazałam Kubie i zapytałam – co Ty na to?

A Kuba na to?

JK: Ja bym to nazwał afektem.

Zamiast pocztówki stwierdziliście, że kupicie oryginał, tak?

JK: Oryginał w makroskali. Decyzja dość szybko zapadła. Chyba w ciągu tygodnia.

Zadam banalne pytanie, po co?

JK: Gdzieś z tyłu głowy od razu mieliśmy na uwadze, że ten budynek można wykorzystać jako miejsce pracy Gosi. Że gospoda ma potencjał do tego, żeby otworzyć ją dla ludzi, dla społeczności, i w oparciu o ten budynek prowadzić komercyjną działalność. Z drugiej strony, wiedzieliśmy, czym pachnie remont zabytku. Ileś lat życia spędziłem, pomagając w remoncie starego domu, który kupili moi rodzice. Wiedziałem więc, że nawet z ruin można zrobić fajną rzecz. Chociaż… oczywiście w momencie zakupu nie byliśmy do końca świadomi, co nas tu czeka.

Powiedzmy dokładniej, co kupiliście. W jakim stanie był obiekt?

JK: Nieruchomość składa się z trzech części – budynek główny, niegdyś mieszczący zajazd z pokojami gościnnymi i sklep, skrzydło z salą -taneczną, oraz budynek gospodarczy z dawną stajnią. W budynku głównym jest 300 metrów kwadratowych. Sala to mniej więcej 100 metrów, stajnia podobnie.

We względnie dobrym stanie był tylko główny budynek. A to dlatego, że najdłużej był użytkowany przez poprzednią właścicielkę, na wynajem pokoi pracowniczych i na sklep. Dach wyglądał całkiem przyzwoicie – tyle że wciąż przeciekał, a po każdym ulewnym deszczu trzeba było znieść 30 wiader wody. Bardzo nam zależało, żeby sklep dalej funkcjonował. Tymczasem jego magazyn był notorycznie zalewany.

Dlatego zaczęliśmy renowację od remontu dachu na głównym budynku. Równolegle wzięliśmy się za porządki w głównym budynku i w dawnej sali  [skrzydło od ul. Tysiąclecia]. Natknęliśmy się tam na wiele niespodzianek. Kluczową rolę odegrał wtedy „żuk” [stary dostawczak] Gosi ojca.  Porządkując salę, byliśmy stałymi gośćmi chludowskiego PSZOKa. Rekord to dziesięć kursów w ciągu dwóch dni.

MK: Czego tam nie było… fotele samochodowe, opony, stare zniszczone meble, telewizory, taki fotel-dmuchaniec z kulkami ze styropianu, które się rozsypały… Graciarnia! Dach na sali, na granicy z głównym budynkiem, był kompletnie zapadnięty. To tędy woda lała się na zaplecze sklepu. A w środku sali rosły małe drzewka.

„W środku sali rosły małe drzewka”

Dachówka jest nowa?

JK: To zależy. Na głównej bryle mamy dachówkę współczesną, karpiówkę podobną do tej oryginalnej. A na dachu sali jest oryginalna, musieliśmy ją tylko zdjąć i oczyścić. Czego brakowało, kupiliśmy z jakiejś rozbiórki – pasuje idealnie, bo to był wyrób standardowy.

Remont zaczął się w 2017 roku i wciąż trwa. Jak go zaplanowaliście? Działacie według jakiegoś projektu renowacji?

JK: Podstawowa rzecz to podział na etapy, i to bardziej szczegółowo, niż ogólny podział na budynek główny, salę restauracyjną i budynek stajni. Etapujemy, bo łatwiej ogarnąć mniejsze etapy prac – i w projektowaniu, i w finansowaniu – również przy pozyskiwaniu dotacji. Nie myśleliśmy nigdy o zrobieniu jakiegoś kompleksowego projektu na całość renowacji, ponieważ wciąż wychodzą różne rzeczy po drodze. Taki projekt prawdopodobnie musiałby być notorycznie zmieniany.

No i chyba dzięki temu łatwiej się Wam też zmotywować. Przynajmniej możecie co jakiś czas wypić szampana, jak coś skończycie. Czyli po dachu wzięliście się za salę taneczną.

JK: Dach na głównym budynku wyremontowaliśmy w 2017 roku. Potem działo się tam jeszcze wiele, ale wtedy nasz architekt przekierował nasze myśli w zupełnie inną stronę – na salę taneczno-widowiskową. Chociaż ta część gospody była w najgorszym stanie, można było zaplanować jej renowację jako jeden etap prac. Co prawda spory, ale za to kończący się osiągnięciem konkretnej funkcji. Więc w tym roku, podziewięciu latach remontu, możemy salę otworzyć do publicznego użytku.

Przed, po. Widać różnicę?

Podwórze wybrukowaliście kocimi łbami. Któryś z Golęczewian mówił mi, że tam nigdy nie było bruku.

JK: To prawda, ale ze względów praktycznych trudno tu sobie wyobrazić brak utwardzonej nawierzchni. Warto podkreślić, skąd pochodzą te kamienie. Podczas budowy kanalizacji na Dworcowej cała nawierzchnia ulicy była zerwana, łącznie ze starym brukiem, który zachował się pod asfaltem. Dla wykonawcy prac to był zwykły odpad, przeznaczony do skruszenia. Na szczęście kamienie udało się oddzielić od asfaltu i teraz zdobią podwórko gospody.

Kiedyś mi opowiadałeś, jak przez te maleńkie okienko pod dachem był do środka wsuwany taki wielki dźwigar, który miał dźwigać całą konstrukcję stropu głównego budynku gospody. Czy to był najtrudniejszy moment remontu?

JK: Tak, z punktu widzenia inżynierskiego, to faktycznie ten moment był najtrudniejszy. Otóż po remoncie dachu mieliśmy… nowy dach nad starą konstrukcją budynku. Pewnie klienci sklepu pamiętają, że w stropie była taka długa belka, która przechodziła przez całą salę sklepową. Otóż okazało się, że ona jest potwornie ugięta. Po obliczeniach doszliśmy do tego, że strop w tym stanie nie może dźwigać nowego dachu. Więc trzeba go wymienić. Tyle że to się robi zwykle bez dachu, a tu trzeba było zrobić to pod dachem.

Byli tacy, którzy pukali się po głowach mówiąc, że to chyba nie ta kolejność. Ale myśmy nie mieli wyjścia. Musieliśmy wykonać tymczasową konstrukcję podtrzymującą dach, wymienić strop, po czym przenieść ciężar dachu na nowy strop. Optymalnym rozwiązaniem było zastosowanie dźwigarów stalowych. Normalnie to robi się w ten sposób, że po prostu wykuwa się otwór w ścianie i w linii posadowienia takiego dźwigara po prostu się go tam wsuwa. Tutaj tej opcji nie było, bo w tym czasie mieliśmy już zrobioną elewację. Więc trzeba było ten dźwigar… wsunąć oknem.

Czyli zrobiliście to laparoskopowo?

JK: Dokładnie. Do wsunięcia do środka były dwa dźwigary, każdy z nich – 12 metrów długi i tonę wagi. Okienko miało wymiar 40 na 40 centymetrów, a dźwigar – 24 na 24. Czyli mieliśmy po osiem centrymetrów zapasu z każdej strony, żeby nie uszkodzić okna i ściany. Okienko było na wysokości drugiego piętra. Operator dźwigu wykazał się niesamowitą precyzją, ale to było za mało. Do pewnego momentu możesz belkę wsunąć dźwigiem, a potem już ją trzeba wsuwać ręcznie, bo dźwig już nie pomoże. Zrobiliśmy więc konstrukcję jak w starożytnym Egipcie do przesuwania bloków kamiennych na rolkach. Idealnie wypoziomowane rusztowania i stalowe rurki.

Przesuwaliśmy te dźwigary po rurkach siłą mięśni, żeby zatrzymały się we właściwym miejscu – a nie wyleciały ze ściany po przeciwnej stronie budynku.

Całość operacji trwała ze cztery godziny, ale obmyślaliśmy to chyba przez miesiąc. Oczywiście nie sami we dwoje. Generalnie musimy przyznać, że otacza i wspiera nas grono kompetentnych i życzliwych fachowców. Tomku, Pawle, Sławku, Przemku, Robercie, Krzysztofie – dziękujemy.

Pomyślałby ktoś, że jako inwestorzy macie szereg ekip budowlanych, którym tylko pokazujecie palcem, co mają robić. Ale Kuba – ja Ciebie nieraz widziałem w roboczym stroju, brudnego i umęczonego pracą fizyczną. Jaka była Twoja najcięższa robota?

JK: Od wielu lat jestem tu „na budowie” praktycznie codziennie, po pracy albo w wolny dzień. Tego wymaga organizowanie i dozorowanie wszystkiego. Ale często trzeba podkasać rękawy i zrobić coś własnymi rękami. Najcięższe było podbijanie fundamentów, czyli wymiana fundamentów pod istniejącym budynkiem. Generalnie, fundamenty sprzed stulecia to zwykłe polne kamienie, czasami ciosane a czasami nie, zalewane spoiwem – wapnem z piaskiem. I takie coś tworzyło ówczesną ławę fundamentową.

I tak, żeby poprawić nośność czy uwspółcześnić parametry takiej konstrukcji, trzeba takie kamienie spod ścian usunąć i stworzyć nowy fundament przez zalanie betonem. Czyli zrobić nowy współczesny fundament pod starymi ścianami, które muszą pozostać jakby w powietrzu w tym momencie.

„Modliliśmy się tylko, żeby nie natrafić na głaz na tyle gigantyczny, że nie będzie go szło w ogóle wyciągnąć”

Czekaj. Chcesz powiedzieć, że gospoda wisiała w powietrzu, kiedy Ty wyjmowałeś spod niej stare ławy fundamentowe, i to własnymi rękami?

JK: I tak i nie. Nie robiliśmy tego naraz na całej długości ścian, ze względów oczywistych. Robi się to odcinkowo. Metr po metrze. Kopiesz dziurę na długości metra, a kolejny odcinek pozostaje nienaruszony. I na tym metrze wyciągasz spod ściany głaz po głazie. Nie można tego w żaden sposób zmechanizować, żadną kopareczką, bo łyżką nie podbierzesz kamieni bokiem i nie możesz wybrać za dużo gruntu.

No więc ręczna robota, kamień po kamieniu, a każdy z nich miał dobre kilkadziesiąt kilogramów. Trzeba go podkopać na tyle, żeby był ruchomy, i wyciągać ręcznie. Modliliśmy się tylko, żeby nie natrafić na głaz na tyle gigantyczny, że nie będzie go szło w ogóle wyciągnąć.

I co potem?

JK: Potem trzeba oczywiście zalać ławy betonem. Radziliśmy sobie z tym tak, że za jednym zamachem zalewaliśmy kilka takich metrowych odcinków w różnych miejscach. Dzięki temu cała zabawa nie trwała rok, tylko ze dwa miesiące.

Podbijanie fundamentów brzmi jak typowe zajęcie dla silnych facetów. Kobiety nie wyciągają ciężkich kamieni, kobiety najwyżej… sprawiają że mężczyźni to robią. Gosia, a jaka jest Twoja historia pracy wykonanej własnymi rękami?

MK: Łupałam kamienie, nosiłam cegły… ale rzeczywiście tak to się składa, że moja rola zaczyna się często tam, gdzie rola Kuby się kończy – czyli kiedy przechodzimy do wystroju wnętrz. Chociaż zaraz… czyszczenie dachówek na pokrycie dachu sali. To robiliśmy razem.

Mycie dachówek, jak rozumiem myjką? A ile ich było?

MK: Jakieś sześć tysięcy. Dachówka po dachówce, każdą trzeba było przejechać myjką.

Przyznajcie się – ile razy myśleliście, że to wszystko jest bez sensu, że macie tego dosyć, że trzeba było po prostu tego nie robić?

MK: Wiele, wiele razy, ale na szczęście tak się składało, że kiedy Kuba miał chwilę zwątpienia, to ja nie miałam, i odwrotnie. Nie było chyba ani razu takiego momentu, że obydwojgu nam ręce opadły.

A chwile satysfakcji?

MK: Jak stałam na rusztowaniu i malowaliśmy razem sufit w salitanecznej. Wtedy poczułam, że to wszystko jest takie namacalne, że to już ostatnie szlify i zaraz skończymy. I oczywiście pierwsza urodzinowa impreza dla przyjaciół w tym miejscu. Uśmiechy i szczęście na twarzach gości, bezcenne.

JK: Ja z kolei pamiętam taką sytuację, jak podejrzałem kogoś na skrzyżowaniu, jak robi zdjęcie gospodzie. I zdałem sobie sprawę, że nie robi tego zdjęcia dlatego, że to jest fajna rudera, ale dlatego, że to po prostu ładnie wygląda.

Jakieś niespodziewane znaleziska podczas remontu, jakieś srebrne monety w schowku, albo złota figura odkopana na podwórzu?

JK: (śmiech) Tak oczywiście, z tej złotej figury finansowany jest ten remont. Duża była, Wilhelma Drugiego. A tak na serio, to nie było tu żadnych spektakularnych odkryć. Parę drobnych monet, srebrna wsuwka do włosów, która wpadła pomiędzy deski podłogowe. Pudełko po tłuszczu do butów, produkowane w Schweidnitz, czyli Świdnicy.  Powojenna pamiątka z komunii. No i ten obraz grajka, skrzypka, który znaleźliśmy wśród śmieci. Nie mam pojęcia, z jakiego czasu pochodzi, ale na pewno wiele widział – odnowiliśmy go na tyle, że można było go powiesić w szatni.

Kto obserwuje renowację, zauważa pewnie dbałość o historyczną tkankę gospody. Widać, że tam gdzie jest to możliwe, dążycie do przywrócenia pierwotnego stanu zabytku. Na czym się opieracie w tej rekonstrukcji, na starych planach, zdjęciach?

JK: Na pewno pomocną rzeczą jest to, że Golęczewo jako wieś wzorcowa jest bardzo dobrze udokumentowane. Mamy sporo materiałów – w prasie niemieckiej sprzed ponad 100 lat zachowały się zdjęcia i opisy naszej gospody. Dużo skorzystaliśmy z materiałów, wydanych przez państwa Marię i Mariana Bajerów. Nieocenione są stare pocztówki. Wiele ciekawych detali można na nich wyłapać, przyglądając się zdjęciom przez lupę czy powiększając skany na ekranie komputera. Generalnie, naszym celem, i swoją drogą też celem konserwatora, było odtworzenie wyglądu całego obiektu od strony obydwu ulic – Dworcowej i Tysiąclecia.

MK: Dlatego zdecydowaliśmy się usunąć przybudówkę, dobudowaną w latach 60-tych od strony skrzyżowania. Miała płaski dach, zupełnie nie przystawała do całości i zaburzała kompletnie bryłę budynku.

Tak to było przed ponad 100 laty

Przybudówkę zburzyliście. A co zostało odtworzone?

JK: Po pierwsze – elewacja. Budynek główny i skrzydło od Tysiąclecia z zewnątrz wyglądają jak dawniej. Na taki efekt ma duży wpływ odtworzenie stolarki – okien i drzwi. Drzwi odtworzyliśmy na podstawie starych zdjęć. Niektóre okna – na przykład te  duże od Tysiąclecia – to są oryginały i zostały odnowione, łącznie z wyrzeźbieniami. Inne okna zostały odtworzone w zgodzie z oryginałami. Najważniejsze było trzymanie się pierwotnego podziału okien, bo to ma największy wpływ na odbiór wizualny całości.

A kolor okien i drzwi?

JK: Nie wiemy jaki był pierwotnie, trudno było go zidentyfikować patrząc na wielokrotnie przemalowania. Tę szarą zieleń wybraliśmy wspólnie z konserwatorem, w zgodzie z modą panującą w czasach budowy gospody. Dylematu z kolorem nie mieliśmy za to z bramą wjazdową od strony Dworcowej. Patrząc na stare zdjęcia odbudowaliśmy ją w pierwotnym kształcie i mury pomalowaliśmy na biało.

Złotej gwiazdy nie musieliście odtwarzać…

JK: Tak – jest oryginalna! Po prostu zdjęliśmy ją do piaskowania i odmalowania. Założyłem, że nie będziemy w stanie odkręcić śrub, które mają 120 lat. Dlatego ponacinaliśmy te śruby i odcięliśmy od elewacji całą konstrukcję trzymającą gwiazdę. Wtedy okazało się, że gwinty na śrubach wyglądały jak nowe, nakrętki i gwinty idealnie spasowane – taka to była jakość. Całość daliśmy do piaskowania i ocynkowania, a gwiazda została pomalowana na złoto, zgodnie z nazwą gospody.

Porozmawiajmy teraz o roślinnych freskach na elewacji frontowej, w czterech wnękach ponad złotą gwiazdą. Przed renowacją były tu znacznie prostsze malunki.

JK: Dokładnie. Ze starych opisów i zdjęć wiedzieliśmy, że pierwotnie w tych czterech blendach były wypukłe freski, stworzone w technice tak zwanego sgrafitto, czyli mokrego tynku. Prawdę mówiąc mieliśmy nadzieję, że te oryginalne freski zostały zatynkowane i wciąż się znajdują pod tymi nowszymi malunkami. Niestety, okazało się, że zostały skute do zera.

Zabraliśmy się więc do odtwarzania kształtów pierwotnych tynków. Studiowaliśmy wszelkie dostępne zdjęcia, w tym także te od Ciebie. Na podstawie starych fotografii udało nam się jako tako zrekonstruować wygląd trzech z czterech fresków. Została jedna blenda… I tutaj z pomocą przyszedł nasz nieoceniony rekonstruktor pan Przemek. Połączył wiedzę o dekoracjach stosowanych w epoce, ze swoją artystyczną fantazją i w ten sposób mieliśmy komplet czterech projektów. Pozostało tylko je odtworzyć na elewacji, co stało się w 2023 roku.

Ok. 1910, sala restauracyjna – zdjęcie z archiwalnej pocztówki

Jesteśmy teraz w sali taneczno-widowiskowej, pachnącej świeżością. Ze starych opisów pamiętam, że ścianę zdobił wymalowany niemiecki orzeł, a sufit był pokryty czymś w rodzaju drewnianej boazerii. Nie widzę ani orła, ani boazerii, ale sala jest ozdobiona pięknymi malaturami, a strop jest wykończony estetycznymi, zaokrąglonymi kształtami.

JK: Nie mamy dokładnych zdjęć, jak to wyglądało pierwotnie, więc orła nie odtworzyliśmy (śmiech). Resztki malatury były widoczne na ścianach. Podobnie jak z freskami na froncie, to co wiedzieliśmy, uzupełniliśmy o wiedzę dekoratorską i kreację naszego pana Przemka. W efekcie powstał projekt tego, co widzimy teraz przed sobą. Dodam jeszcze, że i projekt i realizacja tych malatur wzbudziły zachwyt pani konserwator.

Osobny temat to rekonstrukcja sufitu, tak zwanego stropu pozornego, obniżonego względem prawdziwego stropu. Oryginalnie była tu taka finezyjna konstrukcja, wymodelowana z grubych belek krzywa. Do belek były poprzybijane prostopadle drewniane deszczułki, na które narzucony był tynk. Patrząc na to, co się z tego wszystkiego zachowało, wyliczyłem sobie oryginalną krzywiznę sufitu. Coś w rodzaju paraboli. Przydało się tu moje hobbystyczne zacięcie matematyczne. I pierwotny kształt odtworzyliśmy w prostszej, nowoczesnej technologii. Teraz jest tu wymodelowana i otynkowana siatka stalowa.

Jedna strona sali tanecznej to malowidła w stylu z epoki i tradycyjne okna. A druga… to wielkie szklane połacie, przez które widać podwórze. Chyba nie tak zaprojektowała to pracownia Paula Fischera?

JK: Jasne. Tutaj pojawiła się przestrzeń do kompromisu tradycji i nowoczesności. To, co widoczne z ulicy, powinno być maksymalnie zgodne z historycznym wyglądem. Ale żeby dzisiaj budynek był funkcjonalny, trzeba wprowadzić nowe rozwiązania. Konserwator zabytków wyraził na to zgodę. Zastąpiliśmy więc ścianę od podwórza wielkim przeszkleniem, a w przybudówce pokrytej blachą mieszczą się toalety. Wszystko to jest widoczne wyłącznie z podwórza. Popularne w architekturze jest łączenie tradycji z nowoczesnością, tylko trzeba to zrobić umiejętnie.

„To, co widoczne z ulicy, powinno być maksymalnie zgodne z historycznym wyglądem. Ale żeby dzisiaj budynek był funkcjonalny, trzeba wprowadzić nowe rozwiązania”

Czyli nie taki konserwator straszny, jak go malują?

Współpraca z powiatowym konserwatorem zabytków układa się dobrze. Po pierwsze, pamiętamy co jest celem ochrony zabytków – przede wszystkim zachowanie tego, co nam zostało po poprzednich pokoleniach, a nie udawanie historii. Po drugie, kluczem jest otwartość i dialog, za którym mogą iść kompromisy.

Jak ze współpracą z administracją publiczną?

Jest dobra. Tutaj także jest dialog – nie spotykamy się z postawą „nie da się”, tak powszechnie kojarzoną z urzędami. Renowację prowadzimy w większości w oparciu o własne środki, ale finansowanie ze środków publicznych jest bardzo pomocne. Otrzymujemy dotacje ze wszystkich trzech szczebli samorządu – z gminy, z powiatu i urzędu marszałkowskiego.

Porozmawiajmy teraz o tym, co planujecie zrobić z tym pięknym obiektem. Zacznijmy może od sali taneczno-widowiskowej. Pierwsza impreza odbyła się niedawno. Co dalej? Jakie są plany, kiedy będzie można ją wynająć?

MK: Cały kompleks ma się nazywać „Pod Złotą Gwiazdą”’. Nie gospoda, nie zajazd, po prostu „Pod Złotą Gwiazdą” – żeby nie zawężać formuły. Oczywiście, zaczynamy od gotowej już sali tanecznej. A więc w oparciu o tę salę oferujemy organizację imprez rodzinnych, tanecznych czy kulturalnych. Będzie też projektor, sprzęt do prowadzenia konferencji firmowych. Przestrzeń jest w stanie pomieścić do 60 osób przy stołach wraz z przestrzenią taneczną, albo do stuosobowego spotkania ze stołem szwedzkim. Jest zaplecze do podania cateringu, nagłośnienie i przestrzeń do tańca czy występów. Jesienią [2025 r.] planujemy pojawić się w mediach, ale już teraz jesteśmy gotowi do rezerwacji terminów na uroczystości czy inne wydarzenia. Wystarczy zadzwonić do mnie na numer 537 757 003. Mamy też stronę internetową www.podzlotagwiazda.com.  

Sala jest gotowa na imprezy, a co z wykorzystaniem reszty obiektu? Główny budynek imponująco przedstawia się z zewnątrz, ale w środku to wciąż… stan surowy zamknięty. A zabudowania gospodarcze, dawna stajnia – tu się jeszcze renowacja nie zaczęła.

MK: Po wymianie stropu przygotowujemy się do renowacji wnętrza głównego budynku, w którym od samego początku mieścił się sklep i pokoje na wynajem, jak to w zajeździe. Jak już wspominaliśmy, sklepu nie dało się utrzymać – pokonała go pandemia i markety. Cała ta przestrzeń daje duże możliwości, ale też wymaga ogromnych nakładów. Dlatego jesteśmy zainteresowani współpracą z zewnętrznymi partnerami, którzy chcieliby prowadzić swój biznes w tym miejscu. Wspaniale by było przywrócić funkcję restauracyjną i hotelową w głównym budynku. A zabytkowa stajnia to idealna przestrzeń do sklepu spożywczego średniej wielkości, albo… minibrowaru restauracyjnego.

Margarethe i Gustav Radeck z córką, przed drzwiami golęczewskiej gospody, arch. Detlef Trampe

Jak wyczytałem w historycznych relacjach, główny gmach gospody najprawdopodobniej był pierwszym budynkiem zbudowanym we wzorcowej wsi niemieckiej – co zresztą może potwierdzać data 1902 na elewacji. To tutaj najprawdopodobniej mieszkali budowniczy pozostałych budynków Golenhofen, przed oficjalnym otwarciem zajazdu. Pierwszym jego gospodarzem był Jakob Lasch, potem – przez prawie 20 lat działał tu Gustav Radeck. Od lat 20-tych do 70-tych, z przerwą w czasie II wojny, gospodarzyła tu rodzina Sroków. Czy czujecie się ich następcami, czy odczuwacie jakąś specjalną więź z nimi wszystkimi?

MK: Nie może być inaczej. Staramy się wciąż powiększać naszą kolekcję zdjęć gospody z czasów naszych poprzedników. Mamy poszanowanie do tych rzeczy, drobnostek, które tu znajdujemy, do śladów ich życia.

JK: Trudno o nich nie myśleć, jak trzeba znieść z pierwszego piętra 30 ton polepy. Ktoś to wniósł na własnych rękach, a my to znosimy i czyścimy. Więc myślimy o nich, o ludziach którzy tu byli przed nami. Może to górnolotne, ale kiedyś przeczytałem, że w przypadku takich historycznych budynków jesteśmy tylko ich czasowymi użytkownikami. Nas kiedyś nie będzie, a gospoda dalej będzie stała i służyła innym.

Co byście powiedzieli tym, co porywają się na podobne dzieło renowacji?

JK: Cierpliwość, konsekwencja… Bez tego nie da się takich rzeczy robić. To jest bieg długodystansowy. Jeśli chcesz szybkich, spektakularnych efektów, nie nadajesz się.

MK: Należy mieć głowę pełną pomysłów i naturę odkrywcy. Nie można bać się też pracy fizycznej i obowiązkowo trzeba kochać stare rzeczy z duszą. Jeżeli ktoś szuka inspiracji, motywacji, zapraszamy do rozmowy. Chętnie podzielimy się naszymi doświadczeniami. Dziękujemy też osobom, które od początku naszej oberżowej przygody są z nami, pomagają, trzymają za nas kciuki i serdecznie nam dopingują

Wywiad przeprowadził Grzegorz Grupiński, czerwiec 2025 r.           

Zobacz też inne wpisy o gospodzie

Henryka Wygachiewicz-Rewers: Wspomnienia cz. 2 – życie szkolne i społeczne

Oto druga część wspomnień golęczewskiej seniorki, nagranych w 2003 roku. Mieszkanka domu przy Tysiąclecia 2a opowiada o golęczewskiej szkole, uroczystościach i zabawach w gospodzie, a także o zwyczaju chodzenia „po proszonym”. Życie szkolne W ciągu roku szkolnego wciąż coś się działo. Wrzesień, październik i na 11 listopada już akademia. Na…

Album Teresy Kostańskiej-Jasik i rodziny Sroków

Udostępnione przez panią Teresę Jasik (z domu Kostańska) zdjęcia prezentują ówczesnych mieszkańców wsi w chwilach wolnych – podczas rodzinnych spotkań, na spacerach… Przenieśmy się do Golęczewa lat 20-tych i 30-tych XX wieku… Ojciec Pani Teresy, Zygmunt Kostański (1893-1971), pochodził z Kościana. Po służbie w wojsku pruskim na wschodnim froncie piewrwszej…

2023: Podsumowanie roku golęczewskich zabytków

To był niezły rok dla zabytków Golęczewa. I to nie tylko z powodu postępującej renowacji Gospody pod Złotą Gwiazdą. Prace renowacyjne zostały podjęte również w trzech domach na Dworcowej. Słowa uznania dla inwestorów! Słowa uznania dla inwestorów, którzy własnym sumptem, pod czujnym (i nie zawsze przyjaznym…) okiem konserwatora odnawiają budynki,…

Roman Sroka i jego wojenne dzieje

Przedwojenny właściciel golęczewskiego zajazdu z oczywistych względów był jedną z najbardziej znanych postaci wsi. Dzięki wspomnieniom jego syna Janusza możemy dowiedzieć się, jak wyglądały najtrudniejsze, wojenne lata Romana Sroki. Golęczewską gospodę nabyli w pierwszej połowie lat 20-tych rodzice Romana – Wincenty i Józefa z d. Maćkowiak. Urodzony w 1902 roku…

1906: Jules Huret i polskie chłopki w golęczewskiej gospodzie

Co dawali na obiad w Gospodzie pod Złotą Gwiazdą i jak kołysały biodrami polskie chłopki – o tym czytamy w kolejnym fragmencie reportażu Francuza Julesa Hureta z Golęczewa, z książki „De Hambourg aux marches de Pologne”. Tłumaczenie: Grzegorz Grupiński. Po wizycie w szkole (i „kościele” czyli sali modlitewnej w budynku…

1925: koncesja na wyszynk dla golęczewskiej gospody

Przed wojną, tak jak i teraz, trzeba było uzyskać pozwolenie na wyszynk napojów wyskokowych. Zachowane w poznańskim Archiwum Państwowym pismo koncesyjne zawiera szczegółowy plan pomieszczeń parteru gospody, należącej wówczas do państwa Sroków. „Niniejsze zezwolenie jest ważne litylko dla osoby, której zostaje wydane, i uprawnia do prowadzenia przedsiębiorstwa jedynie w ubikacjach…

1932: 10-lecie kółka rolniczego w Golęczewie

Wykonany na podwórzu Gospody pod Złotą Gwiazdą zbiorowy portret przedstawia miejscowych i przyjezdnych uczestników uroczystości 10-lecia tej ważnej dla wsi organizacji. Opis na odwrocie zdjęcia głosi: Dnia 16 X 1932 roku. Obchód dziesięciolecia kółka rolniczego w Golęczewie. P.P. (panowie) Mingnowski? z centrali, Fenrych Władysław prezes W.T.K.R. (Wielkopolskie Towarzystwo Kółek Rolniczych)…

1903: berliński reportaż z Golęczewa w budowie

Rozmowy z bufetową w Rokietnicy, z listonoszem gdzieś koło Bytkowa, z chłopami w Sobocie – to wstęp do zakrapianej wizyty w golęczewskiej gospodzie w 1903 roku – kiedy wzorcowa niemiecka wieś była w budowie. Artykuł w „Berliner Tageblatt und Handels-Zeitung” przenosi nas w czasy germanizacji Poznańskiego. To żywa relacja, z…

Do śrutownika w gospodzie

Na zdjęciu z prawdopodobnie z końca lat 30-tych Zygmunt Kostański pozuje pod podcieniami budynku gospodarczego golęczewskiej gospody. Zdjęcie przedstawia wóz z ziarnem, przywiezionym do śrutownika znajdującym się w budynku z tyłu (śrutownik służy do śrutowania ziarna zbóż. Efektem finalnym jest śruta, przydatna jako pasza). Obecnie te podcienia są zabudowane. Przed…

Gustav i Margarethe Radeck na rodzinnych fotografiach

Dotychczas sylwetek właścicieli golęczewskiej Gospody pod Złotą Gwiazdą sprzed I wojny światowej można było jedynie się domyślać na archiwalnych pocztówkach. Teraz, dzięki drobnej wzmiance odnalezionej w lokalnej gazecie, stają przed nami jak żywi. Podczas poszukiwania w Internecie informacji o Gustavie Radecku natrafiłem na artykuł w lokalnej gazecie Adlershofer Zeitung z…