1945: Golęczewianie dobijają hitlerowskiego gada

To było dokładnie 80 lat temu. 19 stycznia 1945 roku niemiecka ludność uciekła z Golęczewa przed nadciągającym frontem. Kilka tygodni później między Golęczewem i Zielątkowem rozegrała się bitwa z niedobitkami niemieckiego wojska, wycofującymi się z oblężonego Poznania. W walkach uczestniczyły dziesiątki golęczewian.

Do tego czasu przenosi nas relacja, zawarta w artykule Stefana Konopińskiego „Legitymacja i karabin”, opublikowanym 4 października 1969 r. w „Gazecie Poznańskiej”. Jako że był to organ PZPR, w tekście pobrzmiewają echa komunistycznej propagandy, która łączyła walkę z nazistowskim najeźdźcą z początkami komunistycznej władzy w Polsce. Temu poświęcona jest obszerna, druga część tekstu – ale pierwsza część to doskonała, żywa relacja, z wypowiedziami uczestników walk, w tym Zygmunta Kostańskiego i Stefana Zamiary z Golęczewa. Tę część przytaczam poniżej w całości.

Córka Zygmunta Kostańskiego, Teresa Kostańska-Jasik udostępniła mi to wydanie „Gazety Poznańskiej”, za co jej serdecznie dziękuję.

„Legitymacja i karabin”

Stefan Konopiński, Gazeta Poznańska, 1969

Tej nocy – a była to sobota, 19 stycznia – Golęczewo nie spało. Wśród nadciągającego od wschodu grzmotu dział słychać było wsi rżenie koni, stuk sprzętów i pokrzykiwania: to 17 golęczewskich Niemców ładowało na wozy swój dobytek. Na odjezdnym nadrabiali minami: „wir kommen bald zurück, wrócimy niedługo”.

Kilka dni później do wsi wpadł od strony Biedruska konny zwiadowca w uszance z czerwoną gwiazdą:

– Germańców u was niet?

Zawróciwszy, przywiódł wkrótce cały, duży oddział. Na jednym z wozów leżał młodziutki oficer. „Ubili go nam tu, nad Wartą. Pochowajcie go u siebie. W polskiej ziemi, za nią zginął. I tabliczkę wypiszcie z nazwiskiem”. Ucałowali kolegę na pożegnanie, uczcili trzykrotną salwą i, nie czekając pochowania, odjechali na zachód. Na Berlin.

Na Berlin także, ale nie drogami, tylko leśnymi, wilczymi ścieżkami, przedzierały się po nocach grupki niemieckich niedobików z osaczonego już Poznania. Omijali osiedla i ludzi unikali. Tu, na płonącej im pod nogami, cudzej ziemi mniej byli groźni, ale niechby się tylko dostali za Odrę, na swoją ziemię… – To jak, pozwolimy im tak bezkarnie uciekać? Żeby potem strzelali znowu do naszych, jak ich będą w Berlinie dobijać?

„Rację ma Marciniak, trzeba tępić gadów” – przytaknęli członkowie Komitetu Obywatelskiego, owej pierwszej, tymczasowej władzy w Golęczewie. W początkach lutego, gdy czerwonoarmiści zaciskaIi już pętlę wokół Cytadeli, pisarz rodzącego się oddziału milicji golęczewskiej, urzędnik sądowy Witold Zamiara, wciągał ochotników na listę: Czesław Jaroszewicz – robotnik rolny, Stanisław Stoiński – piekarz, Stanisław Woźniak – kolejarz, Stanisław Sadura – rzeźnik, Ignacy Tatula – szewc, Piotr Jaroszewicz – robotnik drogowy, Zygmunt Kostański – magazynier, Adam Garnczarczyk – robotnik rolny, Czesław Konarski – syn rolnika, Zygmunt Marciniak – malarz…

Wkrótce oddział liczył już ponad 70 chłopa, w tym około 50 z samego Golęczewa, reszta ze Złotkowa i Soboty. Komendę objął malarz Józef Marciniak, stary żołnierz pruskich „Kaczmarek-regi- mentów” spod Verdun i wrześniowy obrońca Warszawy, jego zastępcami byli: Zygmunt Turowski i były powstaniec wielkopolski Zygmunt Kostański.

Na początek mieli 2 dubeltówki, kosy, siekiery, widły i kije. Z tym ruszyli do Biedruska, skąd przynieśli kilkanaście porzuconych, przestarzałych karabinów i trochę amunicji. Poszły patrole w lasy sobockie i rostworowskie, zasadzały się za drzewami i: Hände hoch!” – wyłapywały pojedyńczych szkiebrów; jeńców odprowadzali do Suchego Lasu, do komendy radzieckiej, broń zatrzymywali dla oddziału. Ale było jej wciąż za mało.

Któregoś dnia Marciniak z kilkoma innymi przedarli się obok zionącej ogniem Cytadeli do Poznania szukać polskich władz. Przy Matejki znaleźli Polską Partię Robotniczą. „Маcie tu, towarzyszu Marciniak, legitymację partyjną, 6 karabinów i instrukcję o zakładaniu komórek partyjnych. W Golęczewie dużo biedoty, pójdzie wam łatwo”.

Jeszcze tego samego dnia 18 żołnierzy oddziału golęczewskiego wstąpiło do partii. Oprócz biało-czerwonych opasek na rękawach wpięli w wyłogi płaszczy czerwone wstążeczki.

Zygmunt Kostański:

To było krótko przed upadkiem Cytadeli. Idziemy na patrol: dwaj młodzi chłopacy bo młodych, nawet po 15-16 lat, dużo było w naszym oddziale. Więc dwaj młodzi, to byli Zdzisław Konarczyk i Symforian Turowski i ja jako dowódca. W lesie pod Biedruskiem Niemcy. I to ilu! Chyba cały batalion. Dałem rozkaz chłopakom, rozstawiliśmy się szeroko i w jednej chwili daliśmy im ognia z 3 stron. Zerwali się ze śniegu i zaczęli strzelać, ale zanim się połapali – byliśmy już daleko. Na szosie spotkaliśmy 2 radzieckie działa. „Towarisze” – powiadam do nich – „Germańcy, dużo Germańców, trzeba strzelać”. Tak, jak przewidywałem. Niemcy wysypali się z lasu, teraz widzieliśmy już dokładnie, że było ich około 500 – i szli tyralierą polami do Zielątkowa. Pokazałem Rosjanom, gdzie najlepiej ustawić działa i dawaj ognia po gadach. Pierwszy pocisk przyniósł nam nieszczęście: celowniczy wziął za krótko. a może nie zrozumiał, i pocisk, zamiast w szkiebrów, trafił w szczyt chałupy naszego Sadury, zabił Edka Toporka i zranił Sadurową. Następne byly celne, ale po chwili straciliśmy Niemców z oczu i kazałem zmienić stanowisko. Gdyśmy już dojechali z armatami za wieś, nasi wykurzali szwabów z pagórka i spychali ich między domy zielątkowskie. Ruscy chcieli jeszcze strzelać i ledwie ich uprosiłem, żeby tego nie robili, bo to przecie nasze, polskie chałupy, po co niszczyć.

Stanisław Stoiński:

Byłem na patrolu z 5 kolegami. Nagle strzały od strony Biedruska, a po chwili z lasu wyłażą szwaby. Patrzymy i gorąco nam się robi z nerwów, bo oni idą z tego lasu i idą. Dopiero jak wszyscy wyszli, tośmy zobaczyli, jaka ich siła: ze 400 mogło być albo i więcej. To my zaraz z powrotem do Golęczewa, na wartownię. I meldujemy, cośmy widzieli. Komendant, znaczy Marciniak, zaraz dał alarm i wysłał jakiegoś chłopaka do majora w Suchym Lesie, żeby nam komenda radziecka pomogła, bo sami nie potrafimy. Przysłali nam potem ze 30 żołnierzy i 2 działa, ale myśmy nie czekali, tylko zaraz za Niemcami. Dopadliśmy ich za Golęczewem, pod tym pagórkiem, co jest przed Zielątkowem.

Dostali już trochę ognia z tych dwóch dział, ale teraz zalegli na wzgórzu i czekali na nas. My tyralierą, роwoli rowami melioracyjnymi, posuwamy się pod nich, jeszcze cicho, nikt nie strzela – ani my, ani oni, aż krzyknie komendant Marciniak: „Do przodu, wiara, na szkiebrów” – i poszli my biegiem. Oni nie wytrzymali i zaczęli się cofać do Zielątkowa. W jednej chwili widzę, jak taki młody esesman staje, przyklęka i mierzy prosto do starego Ignaca Tatuli. Tatula jakby nie widział, albo zwątpił, myślę: ty szkiebrze zatracony, niedoczekanie twoje, żebyś ty go miał zabić”, podrzucam broń do oka. Dobry miałem karabin, walił jak maszynowy, 25 strzałów raz za razem – buch do niego. Podchodzimy z Tatulą, patrzymy, dostał w samo czoło, nad okiem. Z dwustu metrów. Ale ja już przy wojsku dobrze strzelałem, w mojej baterii, w 2 baterii 7 PAC na Golęcinie, byłem najlepszym strzelcem. Tatula mi zaraz zaczął dziękować, ale czasu na pogaduszki nie było, bo szkiebry już siedzieli w Zielątkowie i pruli do nas. My za nimi. Tam dopiero zaczęły się jatki.

Podchodzimy z Tatulą, patrzymy, dostał w samo czoło, nad okiem. Z dwustu metrów

Stanisław stoiński

Witold Zamiara:

Kilkunastu esesmanów broniło się w domu Białka, w piwnicy. Rosjanie chcieli zrobić krótki proces i podpalić dom, ale my powiadamy, że tak nie można, Białek wróci z wywózki i co, zastanie zgliszcza, inaczej trzeba ich stamtąd wydostać. Nasze chłopaki wzięli od Ruskich granaty ręczne i podsuwają się pod dom, ostrożnie bo z okien piwnicznych szwaby strzelają gęsto. Któryś z chłopaków – sami młodzi tam byli – woła: „Raus, Hände hoch”. Patrzymy, wychodzi z domu jeden esesman i powiada: „willst du eine Zigarette?”, sięga do kieszeni, ale nie wyjmuje papierosów, tylko granat ręczny, rzuca naszym pod nogi. Nie pamiętam już dokładnie – przecież to już 25 lat, ćwierć wieku – nie pamiętam. Zdaje się, że jakiś chłopak złapał granat i odrzucił, w każdym razie nastąpił wybuch i Sadura dostał w rękę. Ale w tym momencie ten esesman już leżał nieżywy, bo za rogiem domu stał z karabinem Jasiu Konarski i jak zobaczył, że ten rzuca granat, to mu zaraz przyłożył kulką. Teraz nasi znowu krzyczą „raus”, ale nic nie pomaga, zatwardziali byli, same esesmany. Nie było innej rady, tylko granatami. Strach mówić, co tam było w tej piwnicy, żaden nie wyszedł żywy. Ale dom Białka ocalał.

Wracali już o zmierzchu. Nad Cytadelą łuna płonęła silniejsza, niż kiedykolwiek, huk dział zlewał się w nieustanny grzmot, ogniste punkty pocisków sunęły zewsząd stromymi łukami i podsycały pożar jaskrawymi błyskami.

– Kończą ich nasi – mruknął Marciniak.

Nazajutrz oddział odprowadził na cmentarz sobocki swoich poległych: Toporka i Różewskiego. Przemówienie pożegnalne wygłosił Kostański. Mówił o śmierci za Ojczyznę i o tym, że ci dwaj młodzi Polacy pomogli Rosjanom dobić hitlerowskiego gada.

Kilka dni później zeszli się po raz ostatni, by załadować broń na 2 wozy i odstawić do MO w Suchym Lesie.