Tak odkrywałam Golęczewo – wywiad z Marią Bajer

Maria Bajer. Nauczycielka w golęczewskiej szkole (w latach 1994 – 2000 jej dyrektorka), autorka i redaktorka licznych publikacji o historii wsi, inicjatorka powołania i wieloletnia prezeska Stowarzyszenia Golęczewian, animatorka i organizatorka wielu zdarzeń i działań (m.in. przyjęcia do golęczewskich domów matek z dziećmi, które dotknęła powódź 1997 roku oraz dwukrotnych pobytów studentów architektury Politechniki na plenerach naukowych; gminnych dożynek oraz jubileuszy Golęczewa w latach 2005 i 2013). Przed nami człowiek instytucja…

Pani Mario, mieszka Pani w Golęczewie od 1983 roku. Wtedy chyba mało kto interesował się historią wsi, a tym bardziej – tematem niemieckiej wsi wzorcowej Golenhofen. Później jednak się to zmieniło – wraz z mężem Marianem gromadziliście Państwo informacje, pisaliście artykuły, wygłaszaliście wykłady, organizowaliście wystawy, rajdy… Tu, we wsi na uboczu Poznania, dwukrotnie zorganizowała Pani sesje naukowe z udziałem znanych historyków. Materiały z tych dwóch konferencji zredagowała Pani i wydała w formie książek, które do dzisiaj stanowią podstawowe źródło wiedzy o historii Golęczewa. Także dla mieszkańców wsi, którzy coraz żywiej interesowali się dziejami miejsca, w którym żyją. Dzisiaj chciałbym porozmawiać o tym, jak odkrywała Pani złożoną historię wsi – dla siebie i dla innych. Na początek jednak zadam pytanie osobiste – skąd pochodzi Pani rodzina? Coś kojarzę, że po ojcu ma Pani niemieckie nazwisko?

To prawda, gdyby nie okoliczności moje rodowe nazwisko brzmiałoby Wackermann. W 1947 roku na skutek przejść wojennych i powojennych rodzice zmienili je, przyjmując nazwisko panieńskie mojej babci. Zatem urodziłam się jako Maria Lubomira Grudzińska. I żeby od razu rozwiać ewentualne wątpliwości wyjaśnię, że posiadam dokument ojca z 31 grudnia 1943 roku z kwalifikacją NICHTDEUTSCHE [nie-Niemiec]. Zapewnił mu on szereg represji ze strony okupantów, zmieniających się na tamtym terenie jak kalejdoskopie. A po sowieckim więzieniu została mu na pamiątkę chora noga, na którą utykał do końca życia. W ostatniej chwili rodzinie udało się uciec przed przymusową paszportyzacją. Nie chcieli stać się obywatelami Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. We wrześniu 1945 roku ojca mianowano starostą transportu przesiedleńców z Bursztyna (w którym ojciec mojej mamy był burmistrzem, a po którego śmierci nie znalazłam śladu w archiwach ani polskich, ani ukraińskich, ani żadnych innych) w obręb nowych granic Polski, na tak zwane Ziemie Odzyskane. Powstrzymuję się od komentarzy. Choć to w gruncie rzeczy dość zabawne, że ci ludzie, którzy przez lata w papierach mieli zapis „miejsce urodzenia: ZSRR”, są do dziś określani jako „repatrianci”, czy jak na dokumentach mojego ojca, jako „ewakuowani”… Przecież naprawdę porzucali domy, gdzie żyli od pokoleń, i wyruszali w regiony, gdzie nigdy wcześniej nie postała ich noga …

Wackermannowie to była liczna rodzina, z których większość była m.in. właścicielami młynów. Część z nich zrezygnowała z dalszej „podróży do Ojczyzny”. Powysiadali w Rzeszowie, Krakowie, Wrocławiu czy Katowicach… Tak czy owak, do Lipek Wielkich pod Gorzowem Wielkopolskim „ewakuowani” dotarli w grudniu 1945. I do końca 1946 roku, znakomicie wykształcony absolwent m.in. słynnej rolniczej uczelni w Dublanach, wegetował z rodziną jako zwykły wozak w lesie i podejmował się najróżniejszych prac dorywczych… W marcu 1949 roku dostarczono ojcu kolejną odmowę przyjęcia do jakiejkolwiek pracy w instytucjach „nowej rzeczywistości”. Rodzice zdecydowali się na przyjęcie pomocy od krewnych. Zamieszkali w Ostrzeszowie. I tak po latach wielu, przez Kępno i Ostrzeszów dotarłam do Golęczewa.

 Czy w rodzinie dużo rozmawiano o tamtym burzliwym okresie?

Całkowite milczenie. Dzisiaj widzę w tym przejaw traumy. Nie wspominano niczego, poza jakimiś strzępami przejść wojennych i kolejnych wyprowadzek, przeprowadzek i ucieczek. Bo do domu rodzinnego mamy jedni żołnierze się wprowadzali, inni wyprowadzali. Bywało, że w czasie takich naprawdę rzadko przeprowadzanych rozmów babcia pod nosem mruczała ze złością, coś o „kaktusach ponasadzanych przez ruskich”, powyrzucanych dywanach i kiedyś wreszcie „dotarła do fortepianu”. I wtedy już nie odpuściłam. Wreszcie się dowiedziałam, chodziło o sowietów, którzy zamienili ów instrument w kloakę. A owe „kaktusy” to były zaschnięte ekskrementy.

Ale to musiała być zabawa!

No, cóż to zależy od punktu widzenia… O takich niesłychanych dewastacjach można dziś czytać we wspomnieniach tych, którzy mają siłę do tych doświadczeń wracać i których życia chyba nikt nie chciałby przeżyć. W naszym domu o tym, co „było kiedyś” się po prostu nie rozmawiało. Zresztą byłam dzieckiem, moja mama zmarła kiedy miałam 15 lat, może później miałabym szansę poznać ich kresowe losy, ale takiej szansy nie miałam.

A i więzi rodziny niezwykle przed wojną silnie ze sobą związanej uległy rozluźnieniu. Czasy się zmieniły, warunki życia nie ułatwiały kontaktów, a bywało też, że i postrzeganie tej nowej rzeczywistości stawało się przeszkodą. Tak było choćby z moim ojcem i jego bratem. Obaj brali udział w kampanii wrześniowej, obaj przeżyli wojenne więzienia, ale ich losy potoczyły się absolutnie odmiennie. Stryj Józef był jeńcem oflagu w Osterode am Harz, potem w Waldenbergu i choć obaj zamieszkali obok siebie w Lipkach Wielkich jeden, czyli mój ojciec, ląduje w lesie, a drugi zostaje w latach 1946-48 pierwszym wójtem tej gminy, bo wyszedł z tych oflagów jako zagorzały komunista. I choć został niedługo z hukiem usunięty i z partii, i ze stanowisk, poglądów nie zmienił. Nigdy się nie pogodzili.

Zatem przejdźmy do tego, jak się Pani pojawiła w Golęczewie.

 W 1981 roku mąż po studiach został powołany do odbycia służby wojskowej. W 1982 roku udało mu się zwolnić wcześniej. W stanie wojennym obowiązywał nakaz pracy. Mąż w kuratorium znalazł ofertę ze szkoły w Suchym Lesie. Mieszkaliśmy wtedy w akademiku Hanka. Zadecydował w gruncie rzeczy przystanek autobusowy. Bezpośrednio spod akademika można było dojechać niemal wprost pod szkołę. A po zakończeniu roku szkolnego dyrektor Aleksander Szychowski zaproponował mu pracę i mieszkanie w szkole w Golęczewie.

Pierwszy raz przyjechaliśmy tu wspomnianym autobusem, z synem we wózku. Z przejścia przez wieś pamiętam tylko dwie rzeczy. Cudne korony drzew, cudny korytarz drzew, i jakieś dziwne domy, którym się za bardzo nie przyglądałam, bo gnaliśmy do szkoły, żeby zobaczyć, jak to mieszkanie wygląda. A wcale nie wyglądało. Całe zasypane gruzem. Jakiś remont rozgrzebany i przerwany kompletnie bez sensu. Obraz nędzy i rozpaczy, to było tak przygnębiające i przerażające, że zwinęliśmy się natychmiast z powrotem. Ale nie uciekliśmy definitywnie, bo środkowy pokój miał uroczą mansardową wnękę, bo odkryliśmy dwa tajemnicze stryszki pod skosami, bo przy szkole był też ogródek… Budynek też się nam podobał. Pojechaliśmy na wakacje, zakładając, że jakoś to będzie. I tak to się zaczęło.

Na wycieczce z dziećmi z Golęczewa, lata 90-te

Wiedzieliście Państwo cokolwiek o historii? O Golenhofen?

Nic a nic. Ale szybko Golęczewo objawiło się dla mnie jako rodzaj odwrotności doświadczeń rodzinnych. Zorientowałam się, że jest to wieś, która została zasiedlona zupełnie nowymi mieszkańcami. Do tego, ci nowi dzielili się na kilka fal, na najstarszych – międzywojennych – i na powojennych. Oni wszyscy zastąpili inną, poprzednią ludność. A ja jestem osobą, która została wyjęta, jak cała moja rodzina, z miejsca, które kiedyś było traktowane jako nasze, a stało się domem dla innych ludzi.

Czyli Pani rodzina była z polskich wypędzonych?

No właśnie, też używam tego słowa, chociaż to nie było tak do końca. Raczej musieli się bardzo postarać, żeby „dać się wypędzić” z miejsc w których żyli od pokoleń – bo nie wyobrażali sobie pozostania w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. I „powrócili do Ojczyzny”, której po prostu nie znali. Rozpoczynali życie którego nie znali i to na warunkach które były im kompletnie obce. Podjęli tę decyzję nie z wyboru, nie z własnej woli ale z konieczności, żeby uciec od losu, jaki dla nich przygotowali nowi gospodarze ich własnej, „byłej” ojczyzny. I choć na ścianach zawiesili kilimy z Glinian, to albumy z fotografiami poupychali po kątach, bo bolały.

Wypędzona, z rodziny wypędzonych, przyjechała do wsi, opuszczonej przez innych?

Tak jest. I spotkała ludzi, którzy na dobrą sprawę sami byli wykorzenieni, podobnie jak my. Przyjechali w miejsce, które było dla nich obce, o którym naprawdę albo nie wiedzieli nic, albo niewiele. Ci, z którymi pierwszy raz rozmawiałam o historii Golęczewa, wiedzieli tyle, że to była wieś wzorcowa i że była piękna. Jedna z pań wspominała, że przed szkołą było „zadaszone akwarium, w którym pływały złote rybki”, i że w gospodzie pod Złotą Gwiazdą była Bierstube gdzie można było wejść „prosto z pola” i Weinstube, gdzie już trzeba było „wkroczyć z fasonem” [piwiarnia i winiarnia].

Sprowadziliśmy się kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego. Praca i ogarnianie mieszkania, żeby tam się w ogóle dało żyć, nie sprzyjały poznawaniu przeszłości, choć ta od początku intrygowała. Podczas pierwszych rozmów z mieszkańcami odnosiłam jednak wrażenie, że oni nie do końca akceptują to miejsce, w którym przyszło im żyć. I nie sądzę, by chodziło tylko o tymczasowość czy niepewność jutra. Bardziej może – o poczucie takiej gorszości. Podam konkretny przykład. To była jedna z tych pierwszych rozmów, jakie zapamiętałam. W tamtych czasach trzeba było uzyskać zgodę na zakup materiałów budowlanych. Na wszystko były tzw. przydziały. Jeden człowiek ze wsi pojechał do Suchego Lasu, by złożyć w urzędzie stosowny wniosek. Wszystko szło dobrze, póki nie podał adresu. I zacytował słowa, które pamiętam do dziś: „Panie, coś pan, zwariował? Golęczewo? My do Golęczewa w ogóle nie dajemy, nie ma mowy, dziękuję panu… do widzenia…!”.

Ale to dlatego, że wieś miała przestać istnieć – miała być zajęta przez poligon? Bo słyszałem, że do lat 80-tych był taki wpis w księgach wieczystych, że w razie czego wojsko może wywłaszczyć wszystko, jeśliby chciało powiększyć poligon. O to chodziło?

Nie wiem. Być może, ale sądzę, że nie tylko. Znowu podam konkretny przykład. Przechodzę koło domu, bardzo pięknego, ale w dachu solidna dziura. Właściciel był akurat przy bramie. Po krótkiej rozmowie ośmielam się zapytać czy nie szkoda mu tego, co zniszczy woda lejąca się do środka. W odpowiedzi usłyszałam: „A po co, czekam niech się zawali – to wybuduję sobie coś porządnego”. Więc tak zaczynałam rozumieć to pewne, niezrozumiałe dla mnie, poczucie mieszkania w miejscu, które nie zasługuje na uznanie, na szacunek.

Taka postapokalipsa trochę?

Zależy od punktu widzenia. Już były lata dziewięćdziesiąte, kiedy przyjechał do nas w odwiedziny mój brat. Trochę na tę wizytę musiałam poczekać, bo rzadko bywał z racji zawodu w Polsce, był oficerem floty handlowej i na dodatek nie mógł zaaprobować tego, że ja na „jakąś” wieś poszłam, do „jakiejś” wiejskiej szkoły. No, więc oprowadzam go, wskazuję piękne detale budynków i mówię: „No, zobacz, jakie piękne są te domy”. A on – wzrok wbity w ziemię, coraz bardziej wzburzony. Nie widział tego, co ja. Widział destrukcję. Wytrzymał do powrotu na boisko przed szkołą. I tu potraktował mnie iście „po marynarsku”, że mi kompletnie rozum odjęło, że to wszystko to zaniedbane rudery… To było bardzo przykre. Ale z drugiej strony stało się inspiracją do podjęcia działań, pozwalających uzasadnić sens zainteresowania Golęczewem, jego historią i architekturą.

A jak wtedy wieś wyglądała, w porównaniu do tego, co mamy dzisiaj?

Niemal każdy dom, na który spojrzałam, uderzał swoją urodą, ale była to uroda mocno nadwyrężona, a niekiedy doprowadzona do ostateczności, stanu niemal przedagonalnego. Codziennie przechodziło przez wieś liczne stado krów, na pastwisko i z pastwiska na poligonie, co mnie absolutnie zachwycało, choć bałam się ich okrutnie. Jednak ulice sprzątano rzadko…

Bruk wtedy na Dworcowej był jeszcze, kocie łby?

Nie, asfalt. Ale taki jakiś wąski, pobocze piaszczyste, bez krawężników. Tak się ta droga rozlewała – w jednym miejscu szersza, w drugim węższa. Tylko te drzewa wciąż były piękne. Po jakimś czasie odniosłam wrażenie, że pomiędzy tymi grupami mieszkańców, którzy w różnym czasie trafili do wsi, nie było chemii. Wyglądało to trochę tak, jakby o sobie niczego nie wiedzieli i nie byli sobą zainteresowani. I że nie jest to chyba kwestia integracji, bo jak ktoś tu mieszkał od lat dwudziestych, to – na litość boską! – miał czas do lat osiemdziesiątych, żeby się zintegrować. To było dziwne.

Wiejskie dożynki, Golęczewo, lata 90-te

To jak to było z tym stopniowym dowiadywaniem się o wyjątkowej historii Golęczewa?

Pierwsze rozmowy z mieszkańcami niewiele wnosiły, trudno było z tego zbudować jakiś spójny obraz. Ale dowiedzieliśmy się, że jakiś czas wcześniej pani prof. Izabela Skierska z panem Jackiem Piotrowskim na zlecenie gminy opracowali dokumentację architektoniczną i historyczną Golęczewa, w związku z wpisaniem poniemieckich domów do rejestru zabytków. I nam się udało się dotrzeć do tego materiału dzięki Barbarze Hędrzak, która w 1994 roku została przedstawicielką Golęczewa w Radzie Gminy. Podobnie jak i mój mąż. Bo w tamtym czasie Golęczewo reprezentowało dwóch radnych.

Wtedy zaczęło być prościej. Zaczęliśmy od publikacji Witolda Jakóbczyka, potem dotarliśmy do wielu innych cennych informacji. To były czasy przedinternetowe, a więc całe godziny, tygodnie i miesiące kwerend bibliotecznych mojego męża. Ich efektem jest jedna z najważniejszych i najciekawszych rzeczy, jaką Golęczewo uzyskało, czyli bibliografia publikacji o wsi i kilku okolicznych miejscowościach (a okazało się, że o tym małym skrawku ziemi w ciągu kilku stuleci napisano całkiem sporo – niestrudzony bibliograf dotarł do 763 tekstów i wzmianek!). To opracowanie jest całkowicie jego zasługą i absolutnie wyjątkowym dziełem.Mój wkład to raczej pretensje o wieczną nieobecność w domu. Zupełnym przypadkiem trafił na księgę polskich ziemian województwa lwowskiego i mogłam poznać szczegółową lokalizację młynów, należących do mojej rodziny, a nawet numery ich telefonów. To taki zabawny zbieg okoliczności, że odnalazły się te zapisy przy okazji golęczewskiej kwerendy.

Więc szperaliście Państwo dalej…

To, co mnie najbardziej zafascynowało, zresztą to powtarzałam we wszystkich moich artykułach, to fakt, że w Golęczewie historia się kołem toczy, a radykalne zmiany następują w stosunkowo krótkim czasie. W 1905 roku z wielką pompą Niemcy otwierają wzorcową wieś Golenhofen. Świętują i rozgłaszają to na całą Europę. I nie ma co się oszukiwać, to był istotny element antypolskiej polityki, precyzyjnie skierowany przeciwko Polakom tu mieszkającym. Ale ten spektakularny tryumf nie trwał długo. Już w 1914 roku, z wybuchem pierwszej wojny światowej, spokój cudownych ogródków zdobionych kwiatami w stosownych pruskich barwach zaczyna się chwiać w posadach. A parę lat później przychodzą tu Polacy z różnych miejsc i z różnych powodów. Także i ci, którzy brali udział w wojnie bolszewickiej. Są aktywni, cieszą się wolnością. W 10. rocznicę odzyskania niepodległości, jako wotum dziękczynne wznoszą w centrum wsi figurę NMP Królowej Korony Polskiej.

Ale i to nie trwa długo. W 1939 roku znów radykalnie zmienia się sytuacja. Pod legalnie kupione od osadników domy zajeżdżają niemieccy żołnierze. Wysiedlenia są brutalne. Piętnaście, dwadzieścia minut na opuszczenie posesji. Czasem zgoda na zabranie furmanki i konia. Figura NMP Królowej Korony Polskiej zostaje zrzucona z cokołu. W Golęczewie następuje czas prześladowań Polaków.

Wróćmy teraz może do nowszych czasów. Słyszałem, że rozbudowa szkoły w 1994 roku bardzo rozbudziła aktywność społeczną. Jako nauczyciele byliście Państwo w centrum wydarzeń…

Najwyższy czas, żeby o tym wreszcie powiedzieć. Rozbudowano i wyremontowano budynek, a jednocześnie na ostatnim posiedzeniu Rady Gminy, kończącej swą kadencję, zapadła decyzja o likwidacji samodzielności administracyjnej szkoły w Golęczewie. W piątek o godzinie 17 mojemu mężowi, który jako dyrektor był pracownikiem Urzędu Gminy, dostarczono wypowiedzenie, po prostu został wyrzucony z pracy. Nauczyciele dostali możliwość przejścia do szkoły w Chludowie. I tu zaczyna się cała sekwencja zdarzeń. Otóż w Golęczewie pojawiły się dwa obozy – jeden za pozostawieniem samodzielnej szkoły, drugi przeciwko…

Niebawem po wyborach zmienił się wójt, a radnymi, jak wspomniałam, zostali pani Barbara Hędrzak i mój mąż. Na pierwszej sesji nowej rady samodzielność szkoły została przywrócona. A mnie powierzono kierowanie jej pracą. Działo się to równocześnie z zagospodarowywaniem tego nowego budynku. I wtedy rozpoczęła się zdumiewająca rzecz. Ogromne zainteresowanie i zaangażowanie ludzi w pracę, której wymagało wyposażenie szkoły. Bo myśmy dostali gołe mury i nic więcej. O wszystko trzeba było zabiegać samemu. I raptem się okazało, że jest coś, co tych ludzi może połączyć – ten ma wiertarkę, a ten ma koncepcję, ten ma transport, a tamten ma dojścia, i to było coś fantastycznego. Totalna, nagła aktywizacja i integracja ludzi. Również w tym samym 1994 roku, 11 listopada, odbyło się pod figurą NMP pierwsze spotkanie mieszkańców oraz pierwszy rowerowy Rajd Niepodległości. Nowy budynek stał się miejscem organizowania spotkań Koła Gospodyń Wiejskich, seniorów, imprez świątecznych i okolicznościowych. Kiedy do Golęczewa przyjechali studenci Politechniki Poznańskiej, którzy w czasie letnich plenerów wykonywali dokumentację architektoniczną naszych zabytków, prywatne domy stanęły przed nimi otworem. A prace pozostawione po zamknięciu wystawy do dziś są przechowywane jako cenna pamiątka.

Tradycyjne spotkanie pod figurą NMP w Święto Niepodległości

Podczas wielkiej powodzi na Dolnym Śląsku w 1997 roku golęczewianie przyjęli pod swoje dachy kilkanaście matek z małymi dziećmi. Nikt ich nie chciał zakwaterować, bo trzeba było mieć odpowiednie warunki, trzeba grzać mleko, prać pieluchy, bo to jest kłopot. Naszą ofertę władze Wrocławia przyjęły „z entuzjastyczną ulgą”. My też mieliśmy dwie dziewczynki w naszym domu, plus ich opiekuna. Współpracowałam wtedy z Gazetą Wyborczą, pisząc cykle o wybitnych postaciach w historii Wielkopolski i o jej ciekawych, nieznanych miejscach [„Wielkopolska (nie) znana”]. Gazeta zorganizowała transport i opiekę medyczną. Pan prezes GS-u zapewnił każdej rodzinie goszczącej powodzian bochenek chleba, porcję sera żółtego, masło i tak co parę dni. Ludzie się sami zorganizowali i wspierali w tym wszystkim. I powiem szczerze, to jest o wiele dla mnie ważniejsze niż to, o co Pan pyta, czyli że potem organizowaliśmy imprezy jubileuszowe Golęczewa, gminne dożynki. Że były przemarsze i goście. I jestem przekonana, że i dziś na hasło „słuchajcie musimy zrobić to i tamto, bo ktoś potrzebuje pomocy”, ludzie by się zaangażowali tak jak wtedy.

I tak zresztą było z Ukraińcami na początku wojny w 2022 roku… Iluś uchodźców pojawiło się we wsi, i była podobna mobilizacja do pomocy wśród mieszkańców. Moja sąsiadka przyjęła dwie kobiety na parę miesięcy. Mówiła mi, że odwdzięcza się tym wobec Ukraińców, którzy uratowali jej ojca z rzezi wołyńskiej.

To piękne, sąsiedzi z narażeniem życia uratowali życie jej ojcu i ta pamięć przetrwała. Choć moja wiedza o historii mojej rodziny jest zgoła odmienna, gdyby niezależne od mojej woli okoliczności pozwoliły mi wtedy przyjąć do domu ukraińskich uchodźców, zrobiłabym to bez najmniejszego wahania i bez najmniejszych wątpliwości.

Czyli te działania w latach 90-tych dookoła historii Golęczewa, jubileusze, publikacje, stały się naprawdę częścią czegoś większego – ogólnej aktywizacji społecznej i różnych wydarzeń z życia wsi, jak akcja ze szkołą czy pomoc powodzianom?

To prawda. Już wspominałam, że szkoła stała się wtedy prawdziwym centrum życia wsi. Ale sądzę, że stało się wtedy jeszcze coś ważniejszego. Ludzie jako społeczność utwierdzili poczucie własnej godności, wartości – w tym szczególnym miejscu, jakim jest Golęczewo. W obliczu tych domów, dziedzictwa niemieckiej wsi wzorcowej. Poczucie godności i sprawczości daje swobodę, otwartość, brak strachu, a następnie – ciekawość. Zaś ciekawość powoduje, że się poszukuje odpowiedzi, zdobywa wiedzę, odkrywa swoje ścieżki. Zaczęli więc odnosić się bez zahamowań do przeszłości, zaczęli się nią interesować i głośno o niej mówić.

W tym czasie, oprócz opracowania Skierskiej i Piotrowskiego tudzież tego bardzo już starego artykułu Jakóbczyka, nie było czego czytać o historii wsi czy jej architekturze. Przynajmniej po polsku – bo niemieckie opracowania były dla nas wówczas trudno dostępne.

Swoją drogą, to ciekawe, że Niemiec zapytany o ważne dla jego przeszłości fakty, będzie miał zapisane wszystko, na przykład, co zostawił w dawnej ojczyźnie. Bo każda rzecz jest dla niego ważna. A niestety jedną z wad Polaków jest nieprzywiązywanie wagi do tego, co z czasem może okazać się istotne. Bez dokumentacji stajemy się podatni na zapominanie, a jak się zapomina, to można bardzo łatwo stać się ofiarą manipulacji.

Mamy rok 2005. W Golęczewie organizuje Pani stulecie szkoły i wsi wzorcowej. W wiejskiej szkole poznańscy profesorzy i doktorzy wygłaszają referaty o historii Golęczewa i dokoła Golęczewa. Jak to się stało, że oni się tutaj pojawili?

Mój mąż któregoś dnia zaproponował wyjazd do Poznania, do Pałacu Działyńskich. Senator Włodzimierz Łęcki miał tam interesujący wykład. Lato, upał, zmęczony po wystąpieniu, został na korytarzu otoczony sporą grupą ludzi chętnych do kontynuowania dyskusji. Podeszłam i poprosiłam o rozmowę. Nie ukrywam, że był zaskoczony propozycją przyjechania na wieś, do szkoły, ale ku naszej radości od razu się zgodził.

Z Włodzimierzem Łęckim

Zapraszaliśmy osoby, które zajmowały się historią. Tylko raz zetknęłam się z niemiłą reakcją, ale ponieważ później ten sam profesor wielokrotnie nas wspierał i nam pomagał, nie widzę powodu, dla którego miałabym się ten temat kontynuować. Inni chyba byli zaskoczeni tym, że przyjeżdża ktoś ze wsi i proponuje im sesję naukową w szkole podstawowej. Ale trafiliśmy do ludzi, którzy są pasjonatami tego, co robią. Całe życie zamknięci w archiwach, gabinetach i salach wykładowych z pełną otwartością przyjęli możliwość spotkania z dość niecodziennymi słuchaczami i w dość niecodziennych okolicznościach. Nie tylko nikt nam nie odmówił, ale zazwyczaj rekomendował pozyskanie kolejnych referentów.

Chcę wyraźnie też podkreślić, że wszyscy prelegenci przyjeżdżali absolutnie bezinteresownie. Nie dysponowaliśmy żadnymi funduszami na najskromniejsze choćby honoraria. A przecież, poza czasem spędzonym w Golęczewie, naukowcy autoryzowali spisane przeze mnie wystąpienia. Potem redagowałam je w formie publikacji pojubileuszowych.

Radość i ulga po zakończeniu obchodów 100-lecia szkoły i wsi wzorcowej – wszystko się udało!

Organizowali Państwo też wydarzenia poza samym Golęczewem.

Któregoś razu podczas rodzinnego spaceru mąż wspomniał o zbliżającej się okrągłej 250. rocznicy urodzin Wojciecha Bogusławskiego, wybitnego dramatopisarza i organizatora życia teatralnego w oświeceniowej Polsce, wieloletniego dyrektora Teatru Narodowego w Warszawie. Przecież to postać związana z Glinnem, wsią już nieistniejącą, bo pochłoniętą przez poligon. Bogusławski, teatr, opera… Wyobraźnia ruszyła pełną parą. Zorganizujmy sesję! Już przecież organizowaliśmy jubileusze. Jak? Kto? Profesor Dobrochna Ratajczakowa! I choć myśl o zwróceniu się z taką propozycją do uczonej takiej rangi niewątpliwie była aktem niczym nieuzasadnionej odwagi, postanowiliśmy zaryzykować. Ku naszemu zachwytowi Pani Profesor, niekwestionowana władczyni świata nauki o teatrze, nie tylko nie zbagatelizowała naszego pomysłu, ale natychmiast skonkretyzowała obszar tematyczny konferencji „Wojciech Bogusławski – in memoriam”. I natychmiast podjęła działania! Konferencja została wpisana do programu centralnych obchodów Jubileuszu, objętego honorowym patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej – i ruszyła lawina.

A dla nas zaczął się czas intensywnej pracy. Trzeba było wszystko zaplanować, skoordynować i zrealizować. Bo przecież Glinno… Czyli – Wójt Gminy Suchy Las. Obiecał i wsparcie, i pomoc. Obiecał i słowa dotrzymał. Powołał Komitet Organizacyjny, zapewnił honorowy patronat Marszałka Województwa Wielkopolskiego i warunki realizacyjne. I choć „pierwsze spotkanie w Urzędzie Gminy naprawdę nie zapowiadało rozmachu, jakiego z każdym dniem nabierały umysły zjednoczone jubileuszową ideą”, że zacytuję fragment zdania z Posłowia pojubileuszowej publikacji, to wkrótce do przygotowań Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i Stowarzyszenia Golęczewian dołączyła szkoła w Suchym Lesie, Gminny Ośrodek Kultury oraz warszawska Akademia Teatralna, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Polskie Towarzystwo Historyków Teatru, Teatr Wielki w Poznaniu, Poznański Odział Związku Artystów Scen Polskich i cała armia osób niezrzeszonych. Ani pracy, ani chętnych do pracy nie brakowało.

14 kwietnia 2017 roku Suchy Las miał zaszczyt gościć przedstawicieli czołowych instytucji naukowych i kulturalnych z całego kraju.

W 2019 roku trafili do Państwa domu Johnowie – potomkowie niemieckiej rodziny, która do 1945 roku zamieszkiwała dom z podcieniami na rogu Lipowej i Dworcowej. Jak to było z ich wizytą?

O, tak. To było 6 lipca 2019 roku, bardzo miłe choć niełatwe dla mnie spotkanie. Pracowałam do godziny 5 rano. Wstałam o dziewiątej, nieprzytomna ze zmęczenia. W domu totalny chaos, laptop, segregatory i tony wydruków. Miałam zamiar to jakoś ogarnąć, zanim znowu siądę do pracy i nagle ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram, a tam cała wycieczka. Okazało się, że zagadnięty przez tłumacza w centrum wsi golęczewianin uznał, że jak historia wsi, to najlepiej przyprowadzić ich do mnie. Mieli mało czasu, ja jeszcze mniej, ale zdążyłam zrobić fotografie dokumentów, jakie mieli ze sobą. Mówili o ucieczce rodziny z Golęczewa w 1945 roku. Ja wspomniałam o ucieczce mojej rodziny. Bardzo to było sympatyczne spotkanie i naprawdę żałowałam, że takie krótkie. Jednak choć pośrednio kontakt jest zachowany.

No właśnie, trudna historia… Gdyby teraz zapukał do Pani wnuk czy prawnuk Niemca urodzonego w Golęczewie, i zapytał o tą historię, to co by mu Pani powiedziała?

Dokładnie to, co wtedy państwu John. Że poszczególni ludzie muszą w tej trudnej przestrzeni, określonej przez geografię, historię i politykę, jakoś funkcjonować. A jedynym sposobem na to jest nawiązanie dialogu i próba udźwignięcia prawdy, która bywa dla obydwu stron trudna do przyjęcia.

Podczas jubileuszu 700-lecia wsi (2013)

Jak dzisiaj postrzega Pani Golęczewo?

Dziś Golęczewo ma zupełnie inne oblicze. Widok pięknie zadbanych, zrewitalizowanych domów dobitnie świadczy o tym, że ich mieszkańcy znakomicie wykorzystali możliwości, jakie nadeszły po odejściu PRL do lamusa historii. I powiem szczerze, że od dawna traktuję je jako „swoje miejsce na ziemi”. I cieszę się tym, że jest takie wyjątkowe. Cieszę się, że na listopadowe Rajdy Niepodległości docierają na uroczystość przy wspaniale odnowionej figurze rowerzyści z różnych, niekiedy odległych stron.

Pierwsza powojenna inwestycja gminna, czyli rozbudowa szkoły na którą wieś musiała czekać do 1994 roku, pociągnęła za sobą inne cenne inicjatywy. Imponująco prezentuje się nowoczesna i obszerna remiza Ochotniczej Straży Pożarnej z salą spotkań wiejskich, nowe przedszkole, zadbane boisko sportowe, przystanki autobusowe, piękne ulice i chodniki. Nie sposób też pominąć tego, co niewidoczne, czyli przyłączenia wsi do sieci kanalizacyjnej, światłowodów… No, i stacja kolejowa! Ale też nie ukrywam, że z przykrością patrzę na ruinę starej remizy, która była niegdyś centrum życia społecznego mieszkańców. Nie mogę zrozumieć, jak jedna z najbogatszych gmin w Polsce nie potrafi objąć opieką jednego z cenniejszych zabytków Golęczewa. Może się komuś narażę, ale wyraźnie powiem, że to po prostu wstyd. Proszę sobie wyobrazić, że pomimo rosyjskiej napaści, w czasie trwającej w Ukrainie wojny obronnej, w Zimnej Wodzie gmina odnowiła kaplicę cmentarną Wackermannów. Nie było to jakieś stowarzyszenie, nie czyn społeczny i nie dotacje zewnętrzne. To gmina zdecydowała o tym, żeby tę kaplicę zachować. Powtórzę zatem, że golęczewska remiza to wstyd dla dumnej ze swej zamożności i operatywności gminy Suchy Las i niestety również poważna ujma wizerunkowa decydentów. Każdy, kto przejeżdża przez Golęczewo ją widzi. Dla mieszkańców jest to niestety codzienny przykry obraz braku troski o naszą przeszłość. A jestem przekonana, że mogłaby odegrać znaczącą rolę w kształtowaniu przyszłości.

Natomiast skorzystam z okazji i złożę Panu serdeczne podziękowania za Pańskie zaangażowanie i aktywność w poszukiwaniu i dokumentowaniu dziejów wsi, której historia jest przecież tak fascynująca. Życzę Panu wytrwałości i radości, jakiej duszy pasjonata dostarcza penetracja zasobów archiwalnych.

Z Marią Bajer rozmawiał Grzegorz Grupiński, Golęczewo, 2024

Zdjęcia: arch. szkoły w Golęczewie, arch. Marii Bajer

Bibliografia:

  1. Jakóbczyk Witold, Pruska Komisja Osadnicza, wyd.1976
  2. Piotrowski Jacek, Skierska Izabela, Studium historyczno-przestrzenne. Golęczewo, wyd. 1992
  3. Bajer Marian, Bibliografia – O krainie między Wartą a Samicą, wyd.2006

Publikacje autorstwa i pod redakcją Marii Bajer:

  1. Bajer Maria (red.), Jubileusz 2005 – Golęczewo, wyd. 2007
  2. Bajer Maria, Danuta Kamińska (red.), Wojciech Bogusławski In memoriam, wyd.2007
  3. Bajer Maria (red.), Edukacja dla Demokracji. 20 lat demokracji w Gminie Suchy Las, wyd. 2009
  4. Bajer Maria (red.), Jubileusz 700-lecia Golęczewa, dwuelementowy, wyd. 2013
  5. Bajer Maria, Golęczewo – wieś z zabudową szachulcową, [w:] Kronika Powiatu Poznańskiego nr 2, Poznań 2011. Fragment cytowany [ w: ] Leksykon Krajoznawczo – Turystyczny Powiatu Poznańskiego, opr. zb. pod redakcją Włodzimierza Łęckiego, Poznań 2012
  6. Bajer Maria, Golęczewo – murowany dokument obrotów kół historii, (cz.1) [w:] Średzki Kwartalnik Kulturalny, nr 4/64, Środa Wlkp. październik – grudzień 2012; (cz.2) tamże, nr 1 (65), styczeń-marzec 2013